Wojciech Machała “Szeptem ...” TR 7(95)/99

Nie lubi rozmawiać z dziennikarzami. Reporter “Mojo” był mocno zszokowany kiedy David Sylvian zaczął rozmawiać z nim o ograniczeniu przeznaczonej na wywiad powierzchni magazynu - jeśliby miało to doprowadzić do zmniejszenia liczby pytań, na które musiałby odpowiadać. Ekstrawagancja ? Niezupełnie. Treść artykułu wyraźnie wskazuje na to, że “Mojo” zamierzało wywołać duchy przeszłości i wracać do czasów, kiedy Sylvian liderował formacji Japan. Zespołowi, którego rozwiązanie w 1982 roku artysta przyjął z ogromną ulgą. (Tak jakby ktoś zdjął mi z ramion wielki ciężar ...). A kiedy na krótko wrócił do współpracy z kolegami, nazwał tę formację inaczej: Rain Tree Crow. Czy im się podobało, czy nie ...

W Japan próbowano zrobić z Sylviana gwiazdę popkultury. Czyli kogoś, kim tak naprawdę nigdy nie chciał i nie mógł zostać. Mówi o sobie: Zawsze byłem - i nadal jestem - bardzo nieśmiały. Jako dziecko mnóstwo czasu spędzał samotnie. Jedynym, co mi pozostawało, było malowanie i rysowanie. Jeśli wspomnieć akcje promocyjne, których był obiektem - w rodzaju “Najpiękniejszy Mężczyzna na Świecie” - to trudno się dziwić, że nie chce dziś do tego wracać. Powiedział mi: “Chcę być szanowanym twórcą muzyki!” - wspomina menadżer Japan, Simon Napier-Bell. Ja mu na to, że bardzo trudno jest prowadzić interesy kogoś takiego, bo nie ma z tego żadnych dochodów. Toteż Napier-Bell nie został opiekunem solowej kariery Sylviana. A artysta dopiął swego bez większego wysiłku. Już na pierwszym albumie solowym albumie Sylviana - Brilliant Trees - pojawiło się kilku, wysoko cenionych w muzycznym środowisku, instrumentalistów. O zainteresowaniach muzycznych zazwyczaj bardzo odległych od tego, co proponował Japan. Jazzmeni Kenny Wheeler, Jon Hassell i Mark Isham, jeden z liderów awangardowej grupy Can - Holger Czukay oraz uznany kompozytor muzyki elektronicznej Ryuchi Sakamoto. Można by traktować tę listę podejrzliwie. Przerost ambicji, wysoki budżet albumu i tym podobne sprawy ... Ale nic z tego. Szkoda, że to nie ja stworzyłem tę płytę! - powiedział o Brilliant Trees Czukay. To ma swoją wymowę. A swoją koncepcję zaangażowania do współpracy tych właśnie muzyków sam Sylvian tłumaczy: Byłem w pewnym sensie naiwny. Nie chciałem pracować z profesjonalnymi muzykami sesyjnymi, którzy całe życie proponują same sterylne wykonania; raczej wolałem się zwrócić do tych, których słuchanie sprawiło mi przyjemność. Kiedy pisałem utwór “Brilliant Trees”, słyszałem tam trąbkę Jona Hassella. Poprosiłem więc, by się z nim skontaktowano. Czy by się zgodził zagrać ? Powiedział: tak. Tę samą metodę stosował do dalszej pracy artystycznej. Skład muzyków towarzyszących pozostał zresztą zbliżony.

Pod koniec marca ukazał się jego czwarty solowy album. Nie spodziewałem się, czy kiedykolwiek do tego dojdzie. Pomimo tego, że poprzednia płyta Secrets of the Beehive wcale nie sprawiała wrażenia końca jego artystycznej drogi. Raczej kolejnego przystanku w - bardzo interesującym muzycznie - miejscu. Nawet pomimo tego, że na początku bieżącego roku zrobił się wokół osoby Sylviana zastanawiający szum ... Pojawiła się jego biografia The Last Romantic; obszerny artykuł w “Mojo”, o którym była już tutaj mowa. Ale te dwanaście lat, jakie minęły od wydania Secrets ... to w muzyce rockowej prawie wieczność. Jeśli wierzyć fotografiom, zewnętrznie zmienił się prawie nie do poznania. Znając jego skłonność do artystycznych poszukiwań, można się było po nowych nagraniach spodziewać wszystkiego. Tym bardziej, że w gronie współpracowników pojawiły się nowe - znane - twarze. Te najbardziej znane to gitarzyści Bill Frisell i Marc Ribot (obaj - co nie dziwi - związani ze środowiskiem jazzowym). I Sylvian zaskoczył ... Muzycznie pozostał bowiem taki, jakiego pamiętamy z poprzednich płyt. Większość utworów na Dead Bees on a Cake to subtelne ballady, o raczej monotonnej melodii i charakterystycznym, “eterycznym” brzmieniu, śpiewane - a raczej szeptane - przez Sylviana tym jego łatwo rozpoznawalnym ciepłym, melancholijnym głosem. Utwory zgrane w ten sposób, że muzyka zdaje się rozbrzmiewać na bardzo dużej przestrzeni, podczas gdy głos wokalisty odzywa się tuż obok słuchacza. Najłatwiej chyba przekonać się o tym, słuchając Thalheim i Cafe Europa. To w pewnym stopniu dziedzictwo Secrets of the Beehive (choć w aranżacjach na Dead Bees ... zdecydowanie mniejszą rolę odgrywają instrumenty smyczkowe). Ale to tylko jeden z kilku wymiarów najnowszego albumu Sylviana. Znalazły się na nim bowiem również kompozycje ostrzejsze: z natarczywym rytmem, dysonansową aranżacją i surowym brzmieniem (na przykład w Godman wyraźnie słychać trzaski, jak na zdartej winylowej płycie). To również dla Sylviana nie nowość. Mierzył się z taką stylistyką na płycie Gone to Earth i współpracując - na początku lat dziewięćdziesiątych - z Robertem Frippem (skądinąd kompozycja All of My Mother’s Names mogłaby się z równym powodzeniem znaleźć na którejś płycie King Crimson). Nie chcę przez to jednak powiedzieć, że artysta poprzestał na przetwarzaniu wypróbowanych rozwiązań. Na Dead Bees ... daje bowiem wyraz swojego zainteresowania bluesem - gatunkiem, który dotąd plasował się dość daleko od jego muzycznych inspiracji (Midnight Sun). I zabiera słuchacza w muzyczną podróż na Daleki - i nieco bliższy - Wschód (Krishna Blue, All of My Mother’s Names, Praise).

Pięć lat zajęło Davidowi Sylvianowi skomponowanie muzyki na tę płytę, kolejne trzy lata trwały jej nagrania. W konsekwencji powstało dzieło - w jego przekonaniu - najbardziej skończone (Inne albumy nie są. Zawsze kończyły się pieniądze i musiałem oddać, to co aktualnie miałem. Na “Brilliant Trees” wszystko jeszcze było mniej więcej tam, gdzie trzeba. “Gone to Earth” - pracowałem wtedy równolegle nad czterema różnymi projektami i został mi materiał całkowicie nieuporządkowany. “Beehive” zacząłem wprawdzie z jedną koncepcją przewodnią, ale album jest niekompletny.) Ja nie oceniałbym tych płyt tak surowo. Każda jest na swój sposób bardzo interesująca. I mimo upływu lat, proponowana na nich muzyka pozostaje świeża i nowoczesna. Nie inaczej jest z Dead Bees ... Taka płyta mogłaby zostać nagrana przed piętnastu laty albo za dziesięć. I równie wielkie robiłaby wrażenie. Tylko że w obecnych realiach muzycznego rynku na takie tempo pracy mogą sobie pozwolić jedynie najsławniejsi wykonawcy. Albo absolutni autsajderzy. Sylvian należy niewątpliwie do tej drugiej kategorii - co nie zmienia faktu, że pośród miłośników muzyki z pogranicza rocka, jazzu i piosenki literackiej cieszy się zasłużoną sławą. Ale, że jest to krąg raczej wąski, w bilansach wytwórni Virgin wydanie Dead Bees on a Cake figuruje zapewne w rubryce “przedsięwzięcia wysokiego ryzyka”. Tym większy mam szacunek do osoby, która odważyła się to ryzyko podjąć.


Biografia       Dyskografia       Artykuły       Teksty         Linki         Poczta