Wojciech Machała “David Sylvian - Głos z ula” TR 4(32)/94

Niektórzy to mają szczęście! Jego płyty sprzedają się mizernie, a jednak fonograficzny gigant Virgin - nieskory przecież do matkowania nieudacznikom - zapewnia mu całkowitą swobodę artystyczną. Mało tego ... Bywa, że ten zazwyczaj cichy i zewnętrznie zrównoważony człowiek w napadzie szału zniszczy komuś to i owo. Wówczas Virgin płacze, ale pokornie płaci odszkodowania. O kogo chodzi ? O Davida Sylviana.

Mimo tak wygodnej sytuacji Sylvian nie robi wrażenia szczęśliwego. Należy chyba do ludzi, którzy nieustannie mają problemy z samym sobą. Był taki czas – przyznaje – gdy unikałem wszelkich kontaktów z ludźmi. Kiedy byłem do tego zmuszony, stawałem się agresywny. Raniłem ich, ale jeszcze bardziej dotkliwie odbijało się to na mojej psychice. Mówi się więc o nim: trudny charakter. Szczególnie dużo mieliby na ten temat do powiedzenia muzycy, z którymi kiedyś występował w grupie Japan, a dwa lata temu – krótko – w grupie Rain Tree Crow. On wyłożył pieniądze na realizację naszej pierwszej płyty – wspomina perkusista Steve Jansen – więc nawet nie dopuścił nas do udziału w jej końcowym zgrywaniu. Uznaliśmy to za lekceważenie z jego strony. Wiem – on wierzy, że to co robi, jest słuszne. Wierzy w siebie tak mocno, że wykorzystuje swoich współpracowników. Wygląda na to, że Sylvian jest apodaktycznym perfekcjonistą, dla którego własna sztuka liczy się bardziej niż stosunki z przyjaciółmi.

Póki co Sylvian dobrał sobie za współpracownika bratnią duszę – Roberta Frippa, który w swej dotychczasowej karierze artystycznej niejednego utalentowanego muzyka pozostawił na lodzie. Może tym lepiej: będą patrzeć sobie nawzajem na ręce. Jak na razie ostatnie słowo należało do Sylviana. Wierzę w jego czuja – zadeklarował Fripp. Choć słuchając wydanego przed kilkoma miesiącami nie najciekawszego albumu tego duetu, The First Day, podejrzewam, że był on dla gitarzysty co najwyżej przymiarką przed planowanym od dawna reaktywowaniem King Crimson. Czym zaś był dla Sylviana ? Trudno powiedzieć. Mam jednak nadzieję, że przyczyni się do odrodzenia popularności wcześniejszych dokonań artysty. Tych trzech solowych płyt, które w latach osiemdziesiątych usadowiły go w dość szczególnym miejscu muzycznej sceny. Gdzieś między rockiem, jazzem a kontemplacyjną muzyką new age.

Brillant Trees (1984) Czekając na Frippa

Był to rok 1984. Zespół Japan rozpadł się dwa lata wcześniej. Można by rzec – w samą porę, bo ruch “new romantic”, z którym bywał kojarzony, zaczął przeżywać swój zmierzch. Co prawda ostatni jego album, Tin Drum (1981), stanowił zwrot w kierunku muzyki bardziej nastrojowej, skłaniającej do zadumy oraz brzmień dość wysublimowanych, mających w sobie coś nierealnego. Tropem tym podążyły grupy Roxy Music czy Talk Talk. Nie podążył nim natomiast – przynajmniej początkowo – David Sylvian solista.

Zaproponował siedem utworów o dość swobodnej konstrukcji. Przemieszał w nich elementy rocka, funky i jazzu, a także muzyki latynoamerykańskiej i dalekowschodniej (w kompozycji Nostalgia). Jazu jest w tym może najwięcej – zwłaszcza w na wpół improwizowanym utworze tytułowym. Ale i w partiach instrumentów dętych, którymi wzbogacono prawie każde nagranie. W warstwie brzmieniowej stosunkowo niewielką rolę odgrywają syntezatory – z powodzeniem zastąpione przez bardziej konwencjonalne instrumentarium: fortepian, gitary, bas i saksofony. W tle pojawiają się od czasu do czasu niesamowite dźwięki – szumy, dziwne ludzkie głosy. Albo drobne ale uchwytne dysonanse. Brzmienie Brillant Trees wydaje się przesycone atmosferą narkotycznego snu, co jest zresztą skojarzeniem jak najbardziej właściwym. Kokainę traktowałem przede wszystkim jako sposób ucieczki – wspomina ten okres Sylvian. Był to ostatni raz, kiedy tak intensywnie eksperymentowałem z narkotykami. Trwało to jakieś półtora roku. Pod ich wpływem nagrałem “Brillant Trees” i fragmenty “Gone to Earth”.

Na tle tak zbudowanych ścieżek dźwiękowych Sylvian wyśpiewuje swoje dość pogmatwane melodie – wyjątkiem utwór The Ink in the Well o wyraźnie zarysowanej linii melodycznej. Niekiedy ucieka się do melodeklamacji (Blackwaters). Tak jakby lepiej czuł się w roli autora tekstów i aranżera niż kompozytora konwencjonalnie pojmowanych piosenek. W jego tekstach często powtarza się słowo nostalgia. I taki jest przecież cały ten album – nieco melancholijny. Choć z drugiej strony znajdziemy na nim najwięcej w całej twórczości Sylviana rockowej dynamiki – szczególnie w kompozycji Polling Punches i bynajmniej nieprzebojowym przeboju Red Guitar. W tym momencie wszystko staje się jasne: arcywzorcem, do którego Sylvian się odwołuje, jest twórczość King Crimson. Tego dawnego – nagrywającego płyty Lizard i Islands – i tego z lat osiemdziesiątych, który właśnie w 1984 roku zszedł z muzycznej sceny. Wydaje się, że Brillant Trees to Sylvian, który daje Frippowi znak. Znak, że na niego czeka.

Gone to Earth (1986) Ogniwo

Fripp się rzeczywiście pojawił. Sylvian zaprosił go do studia, powiedział: A teraz graj. I Fripp zagrał – po swojemu, nieskrępowany żadnymi wstępnymi założeniami. Ten rodzaj współpracy – wtykanie swoich trzech groszy w materiał skomponowany przez kogoś innego – gitarzysta szczególnie sobie upodobał. Lecz – choć piętno osobowość Frippa nieodwołalnie odciśnie się na każdym nagraniu, w którym pozwoli mu się wystąpić – Gone to Earth jest przede wszystkim płytą samego Sylviana. Wynikającą z doświadczeń Brillant Trees i – w większym stopniu – zapowiadającą w jakim kierunku pójdą jego muzyczne zainteresowania na następnym albumie Secrets of the Beehive. Gone to Earth to Sylvian niezdecydowany. Kompozycje Taking the Veil, Gone to Earth i Wave mogłyby – z mniejszym lub większym powodzeniem znaleźć się na Brillant Trees. Choć najżywszemu utworowi na płycie, Tavking the Veil, wiele brakuje do Polling Punches. W ogóle Gone to Earth jako całości brakuje tej odrobiny dynamizmu, jaką udało się Sylvianowi przemycić na debiutancki album. A szkoda, bo bardziej dynamiczne utwory wychodziły mu wcale nie najgorzej.

Gone to Earth jednak nieśmiało (na razie) zapowiada, że Sylvian ciążyć będzie w stronę muzyki bardziej stonowanej, nieco monotonnej. Ballad takich jak Laughter and Forgetting, River Man czy Silver Moon (bodaj najbardziej melodyjny utwór w całym jego dorobku, urozmaicony pięknym solo saksofonu). Lub – zapoczątkowanej kiedyś przez Briana Eno – stylistyki ambient. Nie sposób jednak określić eksperymentów Sylviana na tym polu – tych kilku podobnych do siebie, instrumentalnych szkiców, które wypełniły drugą część płyty (od The Healing Place do końca) – inaczej niż droga do nikąd. Dobrze, że szybko się z tego wycofał.

Secrets of the Beehive (1987) Oznaki Jesieni

Już pierwsze nagranie, September, wiele zwiastuje. To, że kompozycje będą melancholijne, nastrojowe; brzmienie – pastelowe, akustyczne, a klimat całej płyty zdecydowanie jesienny. To wreszcie, że Sylvian określił się jako artysta. Zdecydował, że chce być przede wszystkim śpiewającym poetą, któremu muzyka służy jako efektowne tło dla interpretowanych tekstów. Stąd większa dbałość o aranżacje i brzmienia niż o atrakcyjność linii melodycznej. Dlatego Secrets of the Beehive wypełniły kameralne ballady. Co wcale nie znaczy, że na płycie niewiele się dziej. Wystarczy wsłuchać się w błyskotliwe gitarowe flamenco w When the Poets Dreamed of Angels, dialog kontrabasu i fortepianu w Mother and Child albo smyczkowe aranżacje w Waterfront i Forbidden Colours. Tym bardziej, że – z wyjątkiem The Boy With the Gun i Orpheus – każda kompozycja jest odmienna. Łączy je nastrój. Łączą pobrzmiewające gdzieś w tle echa King Crimson z płyty Lizard. Choć Sylvian nigdy bardziej niż na Secrets of the Beehive nie oddalił się od swego arcywzoru. Nigdy przedtem nie odszedł tak daleko od stylistyki rocka. Może dlatego jego płyty zaczęły od tego czasu trafiać na półki z new age.

Mniejsza zresztą o etykietki. Powracając pod koniec 1991 roku do współpracy z Robertem Frippem, Sylvian przypieczętował swe związki ze światem rocka. Nawet jeśli jest to rock równie wysublimowany. Nawet jeśli – mimo że Sylvian ma zwyczaj pokazywać się przed obiektywami kamer w obszernych koszulach i wytartych swetrach – rock w nienagannie skrojonym garniturze.

P.S. Solową dyskografię Davida Sylviana uzupełniają m.in. czwórka Words With the Shaman (1985), kaseta Alchemy – an Index of Possibilities (1985), przekrojowy zestaw pięciu kompaktów The Weatherbox (1990) i niskonakładowa płyta Ember Glance (1991). Ponadto Sylvian nagrywał z Holgerem Czukayem i Ryuichi Sakamoto.


Biografia       Dyskografia       Artykuły       Teksty         Linki         Poczta