Adres strony:
http://www.jethro.z.pl



RELACJE Z KONCERTÓW

(E)urologia w Poznaniu
Poznań, Arena
18 maja 2004 r.


Rozmiar: 2905 bajtów

Zacznę od tego, że to bardzo miło ze strony pewnego miłośnika kotów, starych aparatów fotograficznych i papryczek chili, iż po czterech latach przerwy zespół Jethro Tull zdecydował się powrócić do kraju bocianów, tradycyjnego rolnictwa i bigosu. Dzięki temu, tym razem nie musiałem wyjeżdżać za granicę. Wystarczył nieco ponad trzygodzinny kurs pociągiem pośpiesznym z Warszawy do Poznania.

Na poznańskim dworcu głównym byłem jeszcze przed południem. Chciałem mieć czas na "namierzenie" hotelu, w którym muzycy Jethro "pójdą w kimono" po koncercie. Niestety, celu tego nie osiągnąłem (również nie udało mi się zdobyć dziennikarskiej "backstage pass"), ale - jak pokazała niedaleka przyszłość - nie przekreśliło to możliwości ponownego spotkania się z ludźmi, którzy sprawiają, że życie nie zawsze jest "panienką lekkich obyczajów" (wbrew temu, co - używając słów dosadniejszych - śpiewa Ian Anderson w znakomitym utworze "Rocks On The Road" ;-)).

Rozmiar: 3470 bajtów

Przed moim dotarciem do Areny, ubrany w biały t-shirt z zabawnymi karykaturkami członków Jethro Tull, zjadłem przeciętnie dobrą pizzę oraz zwiedziłem poznańską starówkę - nigdy nie spodziewałem się, że w mieście tym jest coś wartego zobaczenia, a jednak... myliłem się! Nigdy wcześniej nie byłem w Poznaniu dłużej niż parę minut podczas pociągowych stacji, czy przesiadek. Rozmiar: 4192 bajtów

Około godziny 16.00 byłem już pod Areną. Czemu tak wcześnie? Cóż, po nieudanym hotelowym polowaniu, miałem nadzieję, że uda mi się "dorwać" zespół udający się na próbę. Ależ skąd! Ku mojemu zdziwieniu, w momencie kiedy tam dotarłem, próba już się odbywała! Na trzy godziny przed otwarciem bram... Po chwili zastanowienia doszedłem jednak do wniosku, że może nie ma nic w tym dziwnego, skoro Poznań to dopiero pierwszy przystanek na tej wschodnioeuropejskiej trasie. Widocznie muzycy potrzebowali więcej czasu niż zwykle, aby się rozegrać. Próba potrwała jeszcze z dobre półtorej godziny. Niestety, z powodu nadgorliwych ochroniarzy, którzy nie pozwolili mi podchodzić zbyt blisko oraz dość silnego wiatru przed Areną, miałem spore trudności, aby wsłuchiwać się w dźwięki tej "rozgrzewki".

O tak wczesnej porze, na koncert czekały najwyżej trzy osoby, wliczając autora tej recenzji. Oprócz nas było widać stado goryli, gości pod krawatem, policjanta z psem (he he! jak to brzmi ;-)) oraz nieustannie cyrkulującą wokół hali budkę z włoskimi lodami.

Otwarcie bram nastąpiło wcześniej, niż planowano, bo jeszcze przed godziną 19.00. Tłoku przy wejściu nie było. Razem z moimi dwoma znajomymi z południa Polski, Robertem (tak, tak - tym, o którym pisałem w recenzji z koncertu Tull w niemieckiej wiosce, 21.06.2003) i Hunterem, szybkim krokiem weszliśmy do Areny. Oczywiście oni od razu udali się po pewien złocisty napój, ja natomiast stwierdziłem, że na razie wystarczy mi sam koncert. "Na świętowanie przyjdzie jeszcze czas" - pomyślałem ;-)

Rozmiar: 21115 bajtów

Oczywiście była tradycyjna wizyta w stoisku z koszulkami, a więc i tradycyjne opróżnienie kieszeni. Potem było półtorej godziny oczekiwania na NICH, przeplatane z rozmowami z osobami, które znałem już wcześniej, bądź spotkałem po raz pierwszy oraz baczną obserwacją gromadzącej się publiczności.

Arena na pewno nie pękała w szwach. Na oko w porywach do około pięciu tysięcy osób w hali, w tym ogromna liczba osób młodych, które zjechały na tą okazję z całego kraju - chyba jeszcze tylu na koncercie Jethro wcześniej nie widziałem. A może to tylko złudzenie po ubiegłorocznym występie w Niemczech, gdzie publiczność niemalże w całości składała się z panów po czterdziestce? W każdym razie najbardziej boczne sektory krzesełek w hali przepasane były taśmami, pozostając puste. Dziwne...

Czyżby całkiem dobra promocja koncertu zarówno w prasie muzycznej, jak i pozamuzycznej (patrz: obrazek obok), w szczególności lokalnej, nie pomogła? Nawet regionalna, telewizyjna Trójka zainteresowała się tym wydarzeniem (kliknij w odpowiednie zdjęcie!), nie zapominając o MTV Classic. Na ulicach większych miast wisiała masa jethrotullowych plakatów... Patroni medialni zdali egzamin, wyłączając tylko Radio Eska, Rozmiar: 24745 bajtów którego logo widoczne było na biletach i plakatach, a nie zrobiło dosłownie nic... Zresztą przecież wiadomo, jakie są gusta przeciętnego słuchacza tej rozgłośni ;-) Ciekawe więc, co było przyczyną tego, że w Arenie widoczne były pustki? Może odbywający się tego samego wieczoru mecz Lech Poznań - Legia Warszawa? (Poznaniacy podzielili się tego dnia na dwie grupy - tych, którzy idą na mecz, i tych udających się na koncert ;-)). A może organizatorzy nie planowali zapełnić całej hali i nawet nie wydrukowali takiej ilości biletów? Następnego dnia "Gazeta Poznańska" podała informację, że na widowni był "komplet widzów".

Rozmiar: 7208 bajtów

Najważniejsze było to, że już tylko minuty dzieliły nas od koncertu. Zapowiadany na początku support wznawiającego swoją działalność zespołu art-rockowego Quidam został odwołany już dziesięć dni wcześniej. Krążą pogłoski, że powodem był wymóg managementu zespołu, aby support wystąpił akustycznie i najlepiej był dwuosobowy. Przyznam, że jakoś nie płakałem z powodu braku "rozgrzewacza".

Jedyny w tym roku koncert Jethro Tull w naszym kraju, rozpoczynający dwutygodniową trasę po Europie Wschodniej (obejmującą również między innymi Czechy, Węgry, Rumunię, Serbię i Turcję) rozpoczął się punktualnie o godzinie 20.30 i jak zwykle potrwał około dwie godziny.

Mimo wszystkich moich entuzjastycznych spostrzeżeń, którym dam upust w dalszej części niniejszej recenzji, na pewno nie był to najlepszy koncert Jethro Tull, na jakim byłem. Rozmiar: 8570 bajtów

Przede wszystkim mam spore zastrzeżenia co do jego nagłośnienia. Momentami było po prostu za cicho! Jeszcze nigdy nie byłem na tak słabo nagłośnionym koncercie - nawet w tym nieszczęsnym, warszawskim namiocie Colosseum (rok 1997 - mój pierwszy koncert JT), było pod tym względem lepiej, nie wspominając już o zeszłorocznym koncercie w niemieckim Grafenhainichen, gdzie cała impreza miała miejsce pod otwartym niebem! Wiem, że są i tacy, którzy wychwalają brzmienie tego poznańskiego koncertu. Najwidoczniej w różnych miejscach hali koncert był różnie słyszalny. Nie zmienia to jednak faktu, że nagłośnienie było kiepskie. Gdyby było OK, to byłoby słychać dobrze w każdym zakątku Areny. Ale czego można się spodziewać po obiekcie zbudowanym z myślą o imprezach sportowych?

Przykro mi to przyznawać, ale nigdy też wcześniej nie słyszałem, żeby zespół, podczas swojego pobytu na scenie, popełnił tak dużo błędów. Każdy, kto podziela moją pasję chodzenia na koncerty Jethro Tull i zbierania bootlegów, przyzna, że tej grupie zdarzają się wpadki, tyle, że większość z nich ma naprawdę bardzo drobny wymiar i dzięki temu można "wyjść" z nich z "twarzą" - w końcu Ian i spółka to niewątpliwie profesjonaliści z krwi i kości, którzy wiedzą, jak radzić sobie w takich sytuacjach. Zresztą te stosunkowo sporadyczne, niewielkie wpadki tylko dodają zespołowi autentyczności. Tyle, że tym razem miały miejsce co najmniej dwa błędy tak ewidentne (nawet dla laika), że po prostu nie dało się ich w żaden sposób "zatuszować". Nie dało się też o nich zapomnieć. Największe "zasługi" w tej dziedzinie miał o dziwo znakomity keyboardzista, Andy Giddings (czyżby ostatnio pił za dużo becksów? ;-)). Mam na myśli między innymi fałsz podczas "Pavane" i włączenie złego guzika na początku "Budapest", przez co usłyszeliśmy sampl, który pojawia się dopiero pod koniec tej kompozycji. Jak widać, długaśna próba przed koncertem niewiele pomogła...

Dość tego narzekania! W końcu 18 maja miałem okazję zobaczyć bardzo przyzwoity koncert mojego najulubieńszego zespołu :-) Kto wie, może moje zastrzeżenia zostały przeze mnie celowo przejaskrawione, po to, aby ta recenzja mogła być uznawana przez czytelników za ciut bardziej obiektywną od poprzednich? ;-)

To był niewątpliwie dobry wieczór dla Iana Andersona. Co prawda jego wokal nie był aż tak doskonały, jak na przykład cztery lata temu w Sali Kongresowej, czy w Wiedniu (2001), ale za to lepszy niż na polskich koncertach w 1997 i 1999 roku. Kondycyjnie również trzymał bardzo przyzwoity poziom, choć nie powalał na kolana aż tak, jak w niemieckim Grafenhainichen.

Rozmiar: 13731 bajtów

Ian był bardzo wyluzowany (co nie zdarza się za każdym razem!), dużo żartował podczas swoich humorystycznych wstawek. Po dwóch pierwszych utworach pochodzących z 1969 roku ("Living In The Past" i "Nothing Is Easy") przywitał się z publicznością, wykrzykując: "Welcome in EU! Oh, shit! ...no, just kidding, of course" (tłum. "Witamy w Unii Europejskiej! O cholera! ...nie, ja oczywiście żartuję"). Rzucił przy okazji dość niejednoznaczny, metaforyczny tekścik: "kasa jest pusta, ale basen jest pełen". Nie wiem do końca, jak można go interpretować, ale to właśnie na tym polega jego urok ;-) Zapowiadając "Eurology" ze swojego ubiegłorocznego albumu solowego "Rupi's Dance", wmówił polskiej publiczności, że akordeon, na którym grał Andy Giddings, to "tradycyjny polski instrument" (choć ma on swoje miejsce w naszej kulturze, stwierdzenie to jest mocno naciągane). Zapowiadając utwory z ostatniej, świątecznej płyty Jethro Tull, "Christmas Album", tłumaczył się, że "tak naprawdę, to święta są już za progiem". I tak dalej, i tak dalej...

Jak zawsze, wysoki poziom trzymali też pozostali muzycy (mimo tych wszystkich wpadek, o których wcześniej pisałem). Warto odnotować, że nawet dotychczas dość statyczny jegomość, basista Jonathan Noyce, momentami się rozkręcił ;-) Odepchnięcie w kierunku publiczności wielkiego, białego balona jego basówką na zawsze pozostanie w pamięci polskich fanów, jako jedna z najbardziej zdumiewających anomalii tego świata ;-)

Aż 90 procent wykonanego w Poznaniu setlistu różniło się od tego, który usłyszeliśmy podczas poprzedniej wizyty Jethro Tull w Polsce, cztery lata temu; a 50 procent nie było wcześniej grane przy okazji żadnej z wizyt w naszym kraju. Plus jeszcze jakieś 10 procent repertuaru, które było słyszane podczas poprzednich polskich występów, ale tym razem zagrane zostało w nowych, odświeżonych wersjach. Bawiąc się dalej w tego rodzaju durne wyliczanki, mogę dodać, że 50 procent poznańskiego setlistu (głównie długie utwory, takie jak rozbudowane "Living In The Past", czy "Budapest") usłyszałem podczas wspominanego już kilkakrotnie zeszłorocznego koncertu w niemieckiej wiosce (przepraszam za te ciągłe odniesienia do tego występu, ale nie potrafię ich uniknąć). Cóż, sam jestem sobie winien, że jestem taki niecierpliwy i wyjeżdżam również na koncerty zagraniczne. Tacy, jak ja znajdują się w zdecydowanej mniejszości i nie ma nic dziwnego w tym, że garstka takich fanatyków nie jest brana przez IA w rachubę przy komponowaniu setlistów.

Oto spis utworów zaprezentowanych w Poznaniu (podejrzewam, że ich kolejność jest niemalże w całości prawidłowa): LWTP Intro, Living In The Past, Nothing Is Easy, Beggar's Farm, With You There To Help Me, Eurology, Farm On The Freeway, Pavane, Weathercock, A Week Of Moments, Morris Minus, Mother Goose, Songs From The Wood/Too Old To Rock'N'Roll.../Heavy Horses, God Rest Ye Merry Gentlemen, Budapest, Holly Herald, Aqualung, Wind Up, Locomotive Breath/Protect And Survive Finale/Cheerio.

Rozmiar: 6398 bajtów

Tym razem nie podejmę się opisania wszystkich utworów (czy jest sens po raz tysięczny wspominać, jak wspaniale zabrzmiał nieśmiertelny "Locomotive Breath"?), aczkolwiek wspomnę o większości z nich. Jednym z najmocniejszych, ale też najmroczniejszych punktów koncertu był niewątpliwie "Beggar's Farm" - zagrany z fajnym, często "kosmicznym" (głównie dzięki brzmieniu klawiszy i basu oraz znakomitemu wokalowi Iana) klimacikiem i polotem; mimo całej swojej statyczności okraszony skocznymi wstawkami. Najprzyjemniejsze chyba chwile przeżyłem podczas instrumentalnego, folkowego "Eurology" - nie potrafię sobie wyobrazić bardziej udanego i chwytającego za serce przekazu miłości i przyjaźni bez użycia słów, szczególnie jeśli doda się do niego rubaszną, uwodzicielską i przesympatyczną "mordę" uśmiechającego się i niejednoznacznie mrugającego w kierunku publiczności akordeonisty Andy'ego Giddingsa. Po mocnych dźwiękach gitary Martina Barre w "With You There To Help Me", czy "Farm On The Freeway", były i momenty wytchnienia w przepięknym, klasycznym "Pavane" z "The Jethro Tull Christmas Album". Trzeba przyznać, że mimo, iż występ miał miejsce w samym środku maja, utwory ze świątecznego krążka znakomicie sprawdziły się w koncertowym kontekście, za co publiczność odpłacała się gromkimi brawami. Inaczej niż na płycie "Rupi's Dance" zabrzmiał ucieszny, etniczny "A Week Of Moments", który dzięki końcowym, ostrym solówkom gitarowym Martina, nabrał rockowego charakteru. Rozmiar: 14090 bajtów Wspomniany przed chwilą gitarzysta w "wiejskim" utworze "Weathercock" (w wersji "świątecznej") chwycił po... mandolinę! Nie byłby jednak sobą, gdyby również i tego kawałka nie "przyprawił" hardrockowym solo. W ten sposób, nie pierwszy raz podkreślił eklektyczność swoich możliwości i inspiracji. Bardzo oklaskiwana była jego solowa popisówka, zatytułowana "Morris Minus". Koncert Jethro Tull nie mógłby odbyć się bez części akustycznej, podczas której muzycy wychodzą na sam brzeg sceny, dzięki czemu w swojej całej krasie może zaprezentować się perkusista, "duży chłopak" Doane Perry z Los Angeles. Tym razem usłyszeliśmy folkowy "Mother Goose", podczas którego - podobnie jak w 1997 roku - na fletach prostych zagrali Andy Giddings i Martin Barre. Natomiast nowością była długa, rozbudowana, w dużym stopniu improwizowana część instrumentalna (częściowo nawiązująca do głównego wątku melodycznego piosenki), zakończona bluesowo-funkującym solo basowym Jonathana Noyce'a. Jednak atmosfera sięgnęła zenitu dopiero pod koniec legendarnego utworu "Budapest", kiedy to zespół uraczył nas takimi próbkami kunsztu, dobrego gustu i sprawnego rzemiosła, że w hali Areny nie znajdował się zapewne nikt, kto siedział cicho. Wzruszającą chwilą był rozpoczynający bisy utwór "Wind Up", zawierający smakowite akcenty klawiszowo-perkusyjne o nieco jazzującym charakterze.

Rozmiar: 10250 bajtów

Po koncercie kilkadziesiąt osób cierpliwie oczekiwało przy tylnym wyjściu Areny na muzyków Jethro Tull. Było warto. Najbardziej życzliwy okazał się Jonathan Noyce, który wytrwale podpisywał wszystko, co mu tylko dostarczono. Na zdjęciu obok możecie go zobaczyć razem z autorem tego tekstu ;-) Fotka została zrobiona dzięki uprzejmości autora tej strony :-) Niestety, zmęczony po koncercie Ian rozdał tylko kilka autografów wybranym szczęśliwcom, w tym Robertowi, który jeszcze nigdy wcześniej nie dostąpił takiego zaszczytu. Dlaczego Ian mnie nie wybrał, pomimo, że stałem obok Roberta? Zapewne pamiętał, że mam już siedem autografów od lidera Jethro ;-) Udało mi się również zdobyć podpisy Martina Barre, Andy'ego Giddingsa oraz... syna Iana, Jamesa Duncana, który znany jest fanom między innymi jako perkusista z "Living With The Past", "The Jethro Tull Christmas Album" i solowych projektów swojego Ojca. Teraz jeździ z nim w trasy i pomaga organizować koncerty (nepotyzm totalny! ;-)). Podejrzewam, że nikt oprócz mnie i Roberta go nie rozpoznał. To ja pierwszy zawołałem Jamesa i wydawał się być tym mocno zdziwiony.

Było już późno, więc razem z Robertem, Hunterem i Gosią z Pomorza, która "odnalazła" się po koncercie (tak! ją też znacie z relacji z koncertu w Grafenhainichen :-)), wsiedliśmy w taksówkę, uzupełniliśmy "zapasy" w sklepie nocnym i weszliśmy do wynajętego mieszkania. Był to nocleg tani, ale w najwyższym stopniu zadowalający. Po takim dniu białe zmrożone wino Sofia smakowało wyjątkowo dobrze... Rozmiar: 2915 bajtów


W recenzji wykorzystano zdjęcia z koncertu opublikowane w "Głosie Wielkopolskim" i "Rzeczpospolitej".

Łukasz Wąś wasluk@wp.pl
23 czerwca 2004, Warszawa


Strona główna || News || Dyskografia || Biografia || Relacje z koncertów || Teksty || Przekłady || Indeks utworów || MP3 || Indeks muzyków || Cytaty || Linki || Plebiscyt || Wywiady || O stronie