Adres strony:
http://www.jethro.z.pl



RELACJE Z KONCERTÓW

KONCERT W NIEMIECKIEJ WIOSCE
Grafenhainichen, Ferropolis 'Stadt Aus Eisen'
21 czerwca 2003r.


Od razu uprzedzam, że czytania będzie dużo, znacznie więcej niż przy okazji moich poprzednich relacji koncertowych, rozsianych po internecie. Dlaczego? Być może tym razem dopadła mnie niemalże szczytowa wena twórcza, a po za tym występ Jethro Tull, o którym niedługo będę pisał, był zdecydowanie najlepszy ze wszystkich pięciu, w których miałem przyjemność uczestniczyć. I z pewnością najciekawszy i najbardziej niezwykły. Dlaczego? O tym później.

Od około pół roku na oficjalnej stronie www.j-tull.com przeczytać można następującą informację: "Under discussion for 2003/4 - South America, Mexico, Russia, Poland (...)". Nieznających języka angielskiego informuję, że wyżej zacytowana notka mówi o tym, że trwają dyskusje co do możliwości zagrania koncertów Jethro Tull między innymi w Polsce. Jednak już niebawem po opublikowaniu tej wiadomości stało się jasne, że kolejna europejska trasa Iana Andersona i spółki, i tym razem nie obejmie naszego pięknego kraju, i przyjdzie nam na to czekać przynajmniej do 2004 roku.

Jak przystało na tullowego oszołoma, zacząłem już na serio kombinować, co by tu zrobić, aby jednak zobaczyć i usłyszeć panów z Jethro Tull na żywo jeszcze w tym roku. Mówi się, że choroba nie wybiera, więc zdecydowałem się zainwestować nieco funduszy, energii i samozaangażowania w wyjazd za granicę, a konkretnie do naszych sąsiadów zza Odry. Najpierw pomyślałem o Berlinie, bo tak byłoby najłatwiej i najszybciej (dobre, bezprzesiadkowe połączenie Eurocity, na linii Warszawa - Berlin), ale okazało się, że termin koncertu zbiega się z czasem letnich sesji na studiach. Ostatecznie padło na koncert w Grafenhainichen, znajdującym się w pobliżu Lipska. Dlaczego? O tym później.

Na koncert wybrałem się z dwiema zaprzyjaźnionymi, nastoletnimi osóbkami - Robertem z Ustronia (koło Cieszyna) i Gosią z Pomorza. Ten pierwszy jest typowym przykładem maniakalnej miłości do pana, który bardzo dawno temu wynalazł ulepszoną wersję siewnika i napisał książkę o podkuwaniu koni (przyjechał do mnie już kilka dni wcześniej, aby zobaczyć Yes w Sali Kongresowej - przy okazji: ja też tam byłem i koncert Andersona #2 i jego załogi był naprawdę znakomity!), a poza tym osobą, która nie wyobraża sobie życia bez hektolitrów pewnego, złocistego napoju, natomiast Gosia to fajna i dobra dziewczyna, miłośniczka ogólnie pojętego rocka, w szczególności Floydów i płyty Tull z 1995 roku, Roots To Branches. Nie mam żadnych wątpliwości, że obecność osób towarzyszących naprawdę umiliła mi cały pobyt, a także pozwoliła zapamiętać mi więcej szczegółów dotyczących przebiegu samego koncertu, bo przecież jedna osoba nie jest w stanie wszystkiego zauważyć i wysłyszeć.

Bilet (taki zwykły kawałek papieru dobrego gatunku z wydrukiem komputerowym - u nas pod tym względem organizatorzy koncertów bardziej się starają!) na koncert udało nam się kupić już na początku kwietnia dzięki nieocenionej (jak zwykle!) pomocy Laufiego, właściciela znakomitej strony www.laufi.de. Niech Pan Bóg go błogosławi!

Do Niemiec wyjechaliśmy rano, w dniu koncertu. Poruszaliśmy się pociągami (czy, jak to mówi wspomniana już Gosia - ciopongami). Sama podróż chwilami przebiegała dość nerwowo, jako, że panie Niemki z dworców kolejowych nie popisywały się zbytnią znajomością angielskiego i trudno było się z nimi dogadać, poza tym podczas krótkich okresów czasu między kolejnymi przesiadkami, pośpiesznie szukaliśmy czynnego bankomatu, z którego Robert mógłby wyciągnąć euro potrzebne mu do dalszego kontynuowania pobytu w Deutschlandzie. W końcu się udało, ale nie było łatwo... Podobno Niemcy to taki solidny kraj, a tu taki problem ze zwykłymi bankomatami... Już u nas jest z tym chyba lepiej. Nawet pociągi spóźniały się zwykle kilka minut, co obala mit o niemieckiej punktualności.

Około godz. 17.00 byliśmy już na miejscu, w jakże tajemniczym i enigmatycznym Grafenhainichen. Założę się, że mało kto z czytelników niniejszej recenzji, wogóle słyszał kiedykolwiek tę nazwę. Grafenhainichen to maleńkie miasteczko, czy raczej wioska, znajdująca się kilkadziesiąt kilometrów od Lipska. Kiedy wraz ze spotkanymi na poprzedniej stacji sympatycznymi Grekami (również wybierającymi się na koncert) wysiedliśmy z pociągu, doznaliśmy lekkiego szoku. Praktycznie każda przypadkowo spotkana w Grafenhainichen osoba wybierała się na Tull, lub przynajmniej wiedziała, że taki koncert się odbędzie. Wyglądało to tak, jakby wszyscy miejscowi wiedzieli, co tu się wieczorem wydarzy, jakby cała wioska żyła tym wydarzeniem. Niesamowite! Inna sprawa, że na palcach jednej ręki można było policzyć, jakiekolwiek żywe istoty spotkane w tej maleńkiej miejscowości. Już się zaczynałem zastanawiać, czy tu ktokolwiek wogóle mieszka. Takie miejscowości, jak Sucha Beskidzka, Jasło, Rajcza, czy Szczyrk w porównaniu z Grafenhainichen wydają się być ogromnymi metropoliami! Szczerze mówiąc trudno mi sobie wyobrazić, aby zespół o tak ogromnej renomie, jak Jethro Tull, kiedykolwiek występował w większym zadupiu ;-) Ale oczywiście to nie była żadna wada - to tylko zwiększyło atrakcyjność i niezwykłość całego wydarzenia. Od dworca kolejowego do samego amfiteatru Ferropolis szliśmy około 30-40 minut. Cóż to była za droga! Wszędzie łąki i oddalone lasy, wydeptane dróżki, zupełna wieś. Gdyby pagórki i wzniesienia były większe, czułbym się jak na szlaku turystycznym w moich ukochanych, pięknych Beskidach. Były takie momenty, kiedy baliśmy się, że zabłądzimy i nie trafimy na koncert, tylko do jakiegoś opuszczonego lasu! ;-) To wszystko było tak nieprawdopodobne, że szczypałem się w skórę, aby sprawdzić, czy to nie jest tylko jeden z tych dziwacznych snów. Podziwialiśmy swojskie, wiejskie widoki, a tu nagle - ni z gruszki, ni z pietruszki - ukazały się naszym oczom ogromne dźwigi, żurawie i inne industrialne machiny! To był znak, że jesteśmy coraz bliżej upragnionego celu - 'miasteczka z zelaża' Ferropolis (projekt Expo 2000). Za czasów NRD znajdowały się tu odkrywkowe kopalnie rud żelaza, które po zjednoczeniu Niemiec zlikwidowano. Potem jakiś mądry człowiek wpadł na pomysł, aby miejsce to wykorzystać do różnego rodzaju imprez masowych. Postawiono scenę, zrobiono miejsce dla publiczności, wylano jeziorko, pozostawiono industrialne machiny. To jest naprawdę niezła koneserka, niezły hardcore, aby przyjechać tu z Polski specjalnie na koncert Jethro Tull! Głównie niezwykłość tego miejsca przesądziła o tym, że z kilkunastu niemieckich terminów koncertowych wybrałem akurat ten występ.

Po drodze tylko raz zauważyliśmy plakat reklamujący koncert. W sumie zbytnio nas to nie zdziwiło... Kiedy już doszliśmy do celu, na miejscu było już kilkaset osób... na ponad dwie godziny przed koncertem! W sumie to nie wiem skąd oni się tam wszyscy nagle wzięli ;-) I znów okazało się, że Niemcy wcale nie są punktualni - tak wielu przyjechało za wcześnie! ;-) Wszechobecni byli niezbyt sympatyczni ochroniarze, którzy - wydawałoby się - dokładnie przeszukiwali wszelkie wnoszone na teren imprezy bagaże. Na szczęście nie na tyle dokładnie, aby zauważyć co mieli ze sobą moi współtowarzysze podróży. Tak więc pamiątki z koncertu - zarówno zdjęciowe, jak i audio - posiadamy! Inna sprawa, że udało się nagrać tylko część koncertu, ale to już raczej nie było zależne ode mnie...

Po okazaniu biletu i wniesieniu bagaży z odpowiednią zawartością, od razu dopadłem grille, gdzie można było za niecałe 3 euro (ok. 10 zł - sic!) zjeść bułeczkę z kiełbasą, befsztykiem wołowym (to był mój wybór!) i kotletem mielonym. Zaraz potem udaliśmy się do straganu z gadżetami. Oferowane były t-shirty z motywem znanym z zeszłorocznych wydawnictw "Living With The Past" (tylna strona z datami całej europejskiej trasy), śmieszną karykaturką wszystkich obecnych muzyków Tull (znaną z jednego z ostatnich wydań tullowego fanzinu "A New Day"), kostkami rubika, na których klockach wykorzystano elementy prawie wszystkich okładek płyt JT (muszę przyznać, że rzeczywiście dziwnie im to wyszło, nie zdziwiłbym się, gdyby autor koszulki był podczas swojej pracy w stanie "po spożyciu" - mimo to t-shirt był chyba przesadnie krytykowany i wyśmiewany przez moich kompanów - przynajmniej jest zabawny ;-)), oraz rysunkiem zaczerpniętym z okładki płyty "Too Old To Rock To Rock'n'Roll..." (tu z czerwonymi rękawami). Sam zakupiłem trzy pierwsze kolejno wymienione koszulki. Jak zwykle były dość drogie, ale - jak już wspomniałem - choroba nie wybiera...

Do Niemiec przywieźliśmy ze sobą różne materiały do podpisania przez członków zespołu. Doświadczenie nauczyło mnie, że trzeba być przygotowanym na różne niespodzianki i nieoczekiwane okazje. Niestety, tym razem nie było najmniejszych szans, aby dostać autograf, lub zrobić sobie zdjęcie (w przeciwieństwie do tego, co miało miejsce podczas moich trzech ostatnich koncertów Tull). Cała powierzchnia zgrabnie otoczona była wysokimi, metalowymi płotkami, i naprawdę nie było żadnych szans, aby przedostać się do "budek" ustawionych obok sceny, w których przebywali przed koncertem członkowie Jethro Tull. Oczywiście oni nie mogli podejść, bo zaraz przybiegłby cały tłum. Niemniej jednak udało nam się przynajmniej pomachać i pokrzyczeć do nich, co spotkało się z odpowiednią reakcją. Było to bardzo miłe. Najbardziej z tych chwil zapamiętałem te, związane z gitarzystą Martinem Barre, który nam pomachał, a później tylko rozkładał ręce, dając do zrozumienia, że nie jest w stanie nic zrobić, choć zapewne chciałby podpisać nam okładki i pozować do zdjęć... Po czym odwrócił się i w mocno schylonej pozycji, kocim krokiem poczłapał za budkę. Wyglądało to trochę tak, jakby przetarł sobie uda ;-) Może tego dnia przesadził z porannym maratonem...

Podczas koncertu rozdawane były ulotki informujące o dwóch nowych płytach: "Rupi's Dance" (solowa płyta Andersona, która ukaże się 25 sierpnia) i "The Jethro Tull Christmas Album" (ukaże się 13 października). Podobno na całą niemiecką część trasy wytwórnia wydrukowała aż 100.000 egzemplarzy. Można na nich było znaleźć spisy utworów, okładki, daty premier oraz listę niemieckich dat koncertowych. Niewątpliwie to była wielka gratka dla każdego fana.

Muzyczny wieczór rozpoczął się od zapowiedzi Iana zza sceny. Mistrz przedstawił niemiecką, wschodzącą gwiazdę, dziewczynę o imieniu Masha. Wykonała ona kilka własnych, dobrych, pop-rockowych kawałków. Śpiewała naprawdę dobrze, zrobiła całkiem niezłe wrażenie, co spotykało się z odpowiednią reakcją jakże tłumnie zebranej publiczności (wyglądało na to, że wyprzedano niemal wszystkie bilety). Akompaniował jej jakiś gitarzysta, oraz poszczególni członkowie Jethro Tull (oprócz Martina), nie wyłączając samego Iana, grającego na flecie za sceną. Ona sama się później za to bardzo ładnie odwdzięczyła. Ale o tym później. Bardzo śmiesznie wyszedł moment, w którym klawiszowiec Andy Giddings, zdjął jej kiczowatą, różową kurteczkę, jakże pasującą do dzisiejszej muzyki pop, czy może nawet techno (?), założył ją i zaczął parodiować 'plastikowe' gwiazdy tego gatunku, po czym stwierdził, że to nie dla niego i oddał Mashy jej ubranko. Po jego partii, zgotowaliśmy mu taki aplauz, że on to zauważył, i naprawdę był zadowolony. Pokazaliśmy mu prezent dla niego - ukochany napój Andy'ego, jakim jest piwo Becks, z napisem "From Poland to Andy, cheerio!". Puszka została przez nas przepasana czerwoną kokardą. Nieważne, że nie mieliśmy mu jak przekazać naszego prezentu, liczy się fakt, że zauważył naszą niespodziankę, że zobaczył, jak bardzo go lubimy. Kolejny wspaniały moment nastąpił, kiedy na scenę wszedł basista Jonathan Noyce. Z całej siły zaczęliśmy krzyczeć: "Jonathan!!! Jonathan!!!". Masha przerwała zapowiadać swój utwór i przedstawiła muzyka. Na to Jon natychmiast wskazał na nas dwoma, zetkniętymi ze sobą palcami, rozradowany, zaskoczony (jestem pewien, że jakieś 90% publiczności nawet nie znało jego imienia) i nieco onieśmielony. Generalnie chłopaki z Tull byli podczas tego występu bardzo wyluzowani, i tacy... hmm... naturalni. I Masha też była naprawdę dobra, zarówno muzycznie, jak i wizualnie. Nawet kilka razy powiedziała coś o nas (Robert miał ze sobą flagę Polski, przez co byliśmy bardziej widoczni), co prawda nic nie zrozumieliśmy, jako, że mówiła po niemiecku, ale z reakcji publiczności można było wysondować, że były to komentarze nam życzliwe. W końcu naprawdę dobrze bawiliśmy się podczas występu Mashy, i w odpowiedni sposób dawaliśmy temu dowody.

No i teraz już o daniu głównym, czyli o samym występie Jethro Tull. Na to zapewne tyle czekałeś, drogi czytelniku? Gratuluję cierpliwości. Koncert rozpoczął się, kiedy było jeszcze jasno, i tak było aż do mniej więcej połowy występu. Wbrew niektórym obawom, pogoda była całkiem-całkiem, słońca zbyt dużo już nie było, niebo było mocno zachmurzone, ale za to nie padało. Kiedy usłyszeliśmy odtworzone z taśmy fletowe intro, znane każdemu prawdziwemu fanowi z "Living With The Past", wiedzieliśmy, że muzyczna celebracja właśnie się zaczyna. Najpierw na scenę wszedł nasz gwiazdor, Jonathan Noyce (współpracujący kiedyś z Take That!) i zagrał basowe intro do utworu "Living In The Past", a konkretnie jego nowej, niezwykle rozbudowanej wersji, składającej się z różnych elementów muzycznych wykonywanych przez Tull w wielu wersjach koncertowych wspomnianego klasyka, na przestrzeni dwóch ostatnich dekad. Oczywiście, jak to zwykle bywa, początek koncertu był jednym z najbardziej emocjonujących momentów. Wtedy ma się jeszcze naprawdę dużo siły, aby bez przerwy klaskać, krzyczeć, wyć, skakać, wyginać się na różne strony, i strach pomyśleć, co jeszcze robić ;-) A trzeba dodać, że staliśmy, choć mieliśmy wykupione miejsca siedzące i to teoretycznie bardzo dobre - w praktyce było inaczej, mimo, że nasze krzesełka znajdowały się w najdroższej strefie. I kiedy Ian wyszedł na scenę, i zaczął stawać na jednej nodze, już nic nie powstrzymywało nas, aby dać z siebie wszystko, i szaleć maksymalnie, w granicach naszej wytrzymałości. I nic dziwnego, że nawet dwa dni po koncercie bolały mnie łydki i miałem niezłą chrypkę. Zresztą nie tylko koncertowym szaleństwem było to spowodowane (o tej przyczynie później). Od pierwszych minut było widać, że chłopcy są w szczytowej formie. Podczas jednej z solówek gitarowych Martina, Ian włożył mu swój flet (poprzeczny) pomiędzy krocze, co wywołało aplauz publiczności. Następny był "Nothing Is Easy" - jak zwykle wulkan energii niespotykany nawet u wykonawców dwa, czy trzy razy młodszych od Iana i reszty. Jakże wspaniale wykonany został bluesowy "Someday The Sun Won't Shine For You" z płyty "This Was", podczas którego Ian zagrał na organkach. Swoboda, luz zgrania i aranżacji porównywalny był z pamiętną wersją tegoż utworu z koncertowego "A Little Light Music". Publika pysznie się przy tym bawiła, klaskając w rytm tego letniego bluesika. Kilka kolejnych minut repertuaru również należało do katalogu najstarszych kawałków Jethro Tull. W utworze "With You There To Help Me" zespół po mistrzowsku przywołał pamiętne, nawiedzone, nieco mroczne brzmienie legendarnego "Benefitu". Następna w kolejce była tullowa przeróbka kolędy "God Rest Ye Merry Gentleman", pochodząca ze wspomnianej już przeze mnie, świątecznej płyty grupy, zatytułowanej "The Jethro Tull Christmas Album". I to był iście magiczny moment, perła w koronie całego koncertu! Główna, prowadząca melodia, grana przez Iana Andersona na flecie i bębniarza Doane Perry'ego na cymbałkach, byłą tą samą, wykonywaną w środku "My God" na jednej z płyt okolicznościowego zestawu kompaktowego, wydanego w 1993 roku z okazji rocznicy 25-lecia istnienia Tull, tyle, że tu została wykonana w nieco wolniejszym tempie. Ta wersja zawierała w sobie całą paletę nieźle zakręconych popisów solowych Andy'ego Giddingsa i Martina Barre, jak sądzę w sporej mierze improwizowanych. Muszę przyznać, że była to najgłośniejsza, najbardziej rockowa (szczególnie podczas partii solowych) kolęda, jaką kiedykolwiek słyszałem! To chyba właśnie podczas tego instrumentalnego utworu Ian Anderson wykonał najwięcej dziwnych gestów, póz i min. W pewnym momencie zrobił już od tak dawna zapomnianą pozę żurawia - nachylił się niemalże w pozycji poziomej, w kierunku Martina, podnosząc do góry dwie ręce i jedną nogę. Trochę wcześniej oparł ją o głośnik. To była tullowa magia w najczystszej postaci! Niewątpliwie nowa płyta Jethro Tull zapowiada się bardzo dobrze. Brzmienie akustycznej, miniaturowej gitary Iana w kolejnym utworze, "Beside Myself" było naprawdę wspaniałe, zresztą jak cały ten utwór. Co ciekawe publiczność reagowała na ten kawałek bardzo żywiołowo i entuzjastycznie, mimo, że pochodzi dopiero z połowy poprzedniej dekady i nie należy do katalogu the best of z lat siedemdziesiątych. Kolejny był akustyczny "Fat Man" (w kontekście 'nowego' brzuszka Iana jego treść wydaje się dziś autoironiczna), a więc sentymentalny powrót do dwóch ostatnich koncertów Jethro Tull w Polsce. Również były wygłupy Andy'ego i Jonathana (w pewnej mierze zmienione), klakson, Martin grający na flecie, Ian na mandolinie. Tyle, że Jon zamiast na grzechotkach, grał na instrumencie perkusyjnym, zwanym dabuką (cross-over z wykonywanego przez ostatnie dwa i pół roku "The Water Carrier"), co szczerze mówiąc pasowało tu, jak "piernik do wiatraka". Zaraz przed instrumentalną wstawką z "Fat Mana" kilku śmiałków odważyło się przerwać wytworzoną przez ochronę atmosferę "terroru" i przekroczyć taśmę oddzielającą publiczność od sceny, idąc pod same barierki. Po chwili pod scenę ruszyły dziesiątki osób, a więc tym razem to goryle poczuli się zastraszeni i bali się zareagować ;-) Rozbrarająco ostro i rockowo zabrzmiał "Hunting Girl" z płyty "Songs From The Wood", poprzedzony znakomitą, energiczną zapowiedzią Iana (swoją drogą, tego wieczoru lider Tull mówił raczej mało, rzadko dowcipkując), a zakończony trzaśnięciem bicza Andy'ego (wycelowanego niby to w biednego Jonathana). Następne minuty należały do mistrza gitary, pana Lancelota! Ian w tym czasie, jak zwykle poszedł odpocząć, a może do toalety. Tego akurat nie wiem ;) Martin zagrał utwór "Counting The Chickens" z jego nowej, trzeciej, gotowej już do wydania płyty solowej "Stage Left". Było to solidne, rockowe granie oparte na znakomitym, gitarowym riffie, który zapewne już niedługo usłyszymy na nowym albumie. Gitarzysta otrzymał niezwykle mocne brawa, trwające kilka dobrych chwil. Jak widać nie jest prawdą, że Ian Anderson to Jethro Tull, a Jethro Tull to Ian Anderson. Ja wiedziałem o tym od dawna, ale niektórzy pewnie dopiero przy okazji tego kawałka się o tym przekonali. Wtedy też już zupełnie stało się jasne, że Niemcy wcale nie są tacy sztywni i nie skorzy do zabawy, jak wszyscy wokół mówią. Udało mi się obalić kolejny mit i stereotyp, tym razem na korzyść naszych sąsiadów zza Odry. Po utworze Martina nadszedł czas na tytułowy utwór z ostatniej płyty studyjnej Jethro Tull, zatytułowany oczywiście "Dot Com". Gościnnie pojawiła się tu... przebrana w indyjski strój Masha! Zaśpiewała niektóre z partii Najmy Akhtar, ale na swój własny sposób, co wyszło naprawdę dobrze. Została jeszcze na scenie, aby zaśpiewać drugie partie wokalu w wiązance "Songs From The Wood/Too Old To Rock'N'Roll.../Heavy Horses", co spododowało, że dodatkowe partie już tradycyjnie przy tej okazji odtwarzane z taśmy, były tym razem ledwie słyszalne, jeśli wogóle... Muszę jeszcze wspomnieć, że podczas "Heavy Horses" zaśpiewała sama cały refren! Zauważyłem, że medley ten wywołał wiele wzruszeń wśród starszej części publiczności, w tym przypadku zdecydowanie przeważającej. Młodych ludzi było na tym koncercie zdecydowanie mniej niż na koncertach w Polsce, czy chociażby w Wiedniu, gdzie widziałem Jethro Tull dwa lata temu. Póżniej nastąpiły dwa długie utwory: "My God" i "Budapest". Na obydwu Ian chyba w największym stopniu pokazał w jak znakomitej jest formie. Jaki miał znakomity wokal! Po tak zaśpiewanym koncercie postawię sprawę jasno: niech mi ktoś jeszcze raz zacznie narzekać na wokal Iana, to po prostu uduszę! ;) Widziałem ten zespół na żywo już pięć razy, znam dziesiątki bootlegów (mam całkiem sporą kolekcję, zainteresowanych proszę o kontakt), i z ręką na sercu mogę powiedzieć, że to był najlepszy wokal Andersona, jaki słyszałem od paru ładnych lat. Do jego formy wokalnej (która, jak wiadomo, w przeszłości bywała różna) nie potrafię przyczepić się ani trochę, choćbym naprawdę bardzo chciał. Nie zauważyłem ani jednego momentu, w którym śpiewanie sprawiałoby Ianowi jakikolwiek problem, jakikolwiek większy wysiłek. To było tak naturalne, nie było mowy o żadnym nadwyrężaniu szyji, czy stawaniu na palcach, jak to się kiedyś zdarzało. Podczas "My God" Ian wprost zagłuszył swoim głosem partię gitary! Również kondycja fizyczna Andersona była wprost oszałamiająca! Gdyby nie moja dobra znajomość osoby Iana, pomyślałbym, że leci na jakichś proszkach! Nawet na koncercie w Sali Kongresowej ta jego 'gimnastyka' nie była aż tak znakomita, nie mówiąc już o koncercie w Wiedniu, czy w Londynie (znanym z DVD "Living With The Past"), gdzie mobilność Andersona była dość ograniczona. O poczynaniach Iana wspomniałem już zresztą przy okazji utworu z nowej płyty świątecznej Tull. Stawiam tezę, że Ian obecnie przeżywa swój renesans, jako artysta estradowy. Czy to samo dotyczy jego działalności nagraniowej, dowiemy się już wkrótce. Ale koncert jeszcze się nie skończył. Dalej był szantowy (przynajmniej tak mi się kojarzy!) "Mayhem Jig" (tym razem bez królika), a po nim kamień milowy muzyki współczesnej, na który tak wielu czekało: "Aqualung", jak zwykle zagrany perfekcyjnie. Głos Iana podczas akustycznych partii miał fajny, "telefoniczny" pogłos, przywodzący na myśl oryginalne wykonanie utworu z 1971 roku. I na tym zakończyła się główna część koncertu. Ale oczywiście były jeszcze bisy. Na pierwszy ogień poszedł znakomicie wykonany, aczkolwiek nieco okrojony "Wind Up", znów ze znakomitym wokalem Iana, ale tym razem bez gitary akustycznej. Z początku Anderson śpiewał jedynie do akompaniamentu keyboardu, a później dołączył się zespół. Oczywiście zagrana została również elektryczna część utworu. Później nie obyło się bez obowiązkowego "Locomotive Breath", finału "Protect And Survive" z latającymi, białymi balonami (tym razem zamiast fletu widniały na nim niebieskie sylwetki Andersona stojącego na jednej nodze; jednego z nich nawet na parę sekund złapałem!) i na koniec oczywiście "Cheerio". A! I jak zwykle z taśmy popłynęły dźwięki pięknego "What A Wonderful World" Amstronga. To zawsze są takie wzruszające chwile...

Jak nie trudno zauważyć, koncert naprawdę wprost "wbił mnie" swoją jakością "w ziemię", jednak pewne rozczarowanie przy jego okazji nastąpiło... Otóż bardzo oczekiwałem instrumentalnego utworu z nowej płyty solowej Iana "Rupi's Dance", zatytułowanego "Eurology". Był wykonywany na innych koncertach tej trasy, a tutaj albo Ian o nim zapomniał, albo mu się już nie chciało go zagrać, albo po prostu szykowała się jakaś generalna zmiana w tegorocznym setliście. Cóż... Może to dla mnie nauczka, że nie należy czytać list utworów, wykonywanych na innych występach trasy, przed tym swoim jedynym koncertem.

Po koncercie wraz z grupką kilkunastu fanów znów bezskutecznie próbowaliśmy zdobyć autograf. W końcu poszliśmy do barku napić się pewnego chłodnego, znakomicie orzeźwiającego napoju, który po taaakim koncercie smakował tak dobrze, jak jeszcze nigdy.

Szkoda, że nie widzieliście miny Gosi po koncercie! Była kompletnie oszołomiona, nie wiedziała co się dzieje, zachowywała się naprawdę dziwnie! Była wprost wniebowzięta tym, co wcześniej widziała na scenie. A trzeba dodać, że jej ocena była dla nas bardzo ważna z racji większego obiektywizmu naszej koleżanki, ponieważ takim tullowym oszołomem, jak my nie jest. To znaczy, przynajmniej nie była jeszcze przed koncertem!

Po opuszczeniu Ferropolis nastąpił problem noclegu. Wcześniej zgodnie stwierdziliśmy, że nie ma sensu wykupywać specjalnie tego jednego noclegu, że jakoś sobie poradzimy, jakoś tam będzie, nże ie ma sensu niepotrzebnie wydawać pieniędzy etc. W końcu jesteśmy młodzi. Jednak później można było żałować takiej decyzji... Pociągi już nie jeździły. Jako, że noc była chłodna, nie było innego wyjścia, jak spać na dworcu! A tam żadnych ławek! Tylko sam zimny grunt. Nasi koncertowi kompani z Grecji wpadli na ciekawy pomysł, aby pozrywać jakieś plakaty i spać na nich, podpierając głowę o bagaże. Na jakieś 1,5 godziny udało mi się usnąć, ale był to zdecydowanie najgorszy nocleg w moim życiu! Najgorszy nocleg po jednym z najlepszych dni mojego życia! Iście spartańskie warunki... Było naprawdę chłodno. Moja pokoncertowa chrypka została tylko zakonserwowana kilkugodzinnym pobytem na dworcu. Nad ranem złapał mnie skurcz łydek, co jak wiadomo, do przyjemności na pewno nie należy. Jednak pokoncertowa ekscytacja i ogólne tulloszołomienie pozwoliło nam przetrwać te trudne chwile. Przynajmniej mamy ciekawe wspomnienia ;) Przeżyliśmy. Żyjemy!

O 6.00 rano wyjechaliśmy do Lipska, aby zobaczyć trochę miasta. Odbyliśmy miły spacerek po jego starej części, a później czatowaliśmy pod podobno najlepszym hotelem w Lipsku właśnie na NICH. Bo niewątpliwie musieli nocować w Lipsku. Niestety, znów nasze chęci i zamiary nie przełożyły się na konkretne owoce... Następnym razem na pewno się uda :)

Podróż powrotna przebiegała już w spokojnej atmosferze. W pociągu z Berlina do Warszawy słyszeliśmy, jak ktoś rozmawia o Jethro Tull. Kilka razy przechodziliśmy obok tych osób (niby, że do toalety), ubrani w tullowe koszulki, ale niestety nie zostaliśmy "zaczepieni".

Chyba już czas na koniec relacji z mojego pobytu w kraju, w którym panie na dworcu nie znają dostatecznie angielskiego, jest problem z bankomatami, Niemcy nie są punktualni, ale za to naprawdę potrafią się dobrze bawić! I warto wspomnieć, że za zwykłą toaletę można tu zapłacić nawet 6 zł! Ale za to na dworcu stacji Berlin Zoo, podają bardzo dobre krewetki w cieście, z sosem koperkowym podanym w chrupiącym wafelku i colą. Za 4.5 euro. Polecam!

Przepraszam za obszerność tej recenzji. Jednak i tak nie napisałem wszystkiego, o czym bym chciał napisać. Bo o Jethro Tull, o wszystkich koncertach Iana i spółki można pisać i mówić bez końca. Ty na pewno o tym dobrze wiesz, i mnie rozumiesz, drogi czytelniku...

Łukasz Wąś wasluk@wp.pl
25 czerwca 2003, Warszawa


Strona główna || News || Dyskografia || Biografia || Relacje z koncertów || Teksty || Przekłady || Indeks utworów || MP3 || Indeks muzyków || Cytaty || Linki || Plebiscyt || Wywiady || O stronie