Camel - Koncert w Kongresówce

Camel jest mało znaną grupa, której losy potoczyły się nie na tyle niepomyślnie, by stać się jedną z rockowych wielkości i na tyle pomyślnie, że nie przepadła pośród wielu zdolnych kapel z nurtu art rocka. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że grupa ta wystartowała tuż po boomie na rodzaj muzyki jaki reprezentowała. Gdyby zaczęła jak większość pokrewnych jej formacji ich kariera najprawdopodobniej skończyłaby się również podobnie; znana byłaby dziś tylko grupce fascynatów. Tymczasem Camel zdobył umiarkowaną popularność, jednak przetrwał wszelkie rewolucje, ewolucje i mody muzyczne i utrzymuje się na zdradliwych prądach show bussinesu muzycznego do dziś.

Obecna trasa koncertowa zespołu jest częścią akcji promującej najnowszy studyjny album "Harbour of Tears". Nie znaczy to oczywiście, że podczas imprezy można było usłyszeć jedynie utwory właśnie z tej płyty. Na tych, którzy wolą stary Camel, czyli po prostu gustują w muzyce lat 70. również czekało niemało emocji.

Repertuar koncertu znany był w zarysie już na jakiś czas przedtem, albowiem Andy Latimer (gitara, śpiew, flet, klawisze) w wywiadach udzielonych prasie uchylił rąbka tajemnicy. Oczywiście nie wpłynęło to negatywnie na mój zapał, a nawet go podsyciło.

Koncert rozpoczął się zgodnie z czasem, a nie, jak to czasem bywa z impertynenckim opóźnieniem. Latimer nie należy do tych osób, które uważają za ekstrawagancje brak szacunku dla publiczności.

Pierwsze dźwięki zabrzmiały przy zupełnie zaciemnionej sali. Był to archaicznie brzmiący (w jak najlepszym tego słowa znaczeniu) syntezator. Już po chwili dołączyły słowa zniekształcone przez transmisję radiową, jakie wypowiedział Amstrong po wylądowaniu na księżycu. Nawet najmniej wprawni słuchacze po chwili rozpoznali Utwór Lunar Sea z "Moonmadness".

Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki Księżycowego Morza, Colin Bass (śpiew, gitara basowa) przywitał się z publicznością i zapowiedział kolejny utwór, a właściwie cały ciąg utworów. Mowa tu o największym dziele "The Snow Goose", albumu zainspirowanego książką Paula Galico. Jest to opowieść muzyczna łącząca w sobie różnorakie wątki, które z mistrzowskim wyczuciem zostały połączone w jedną całość. Gdy wsłuchamy się w bajeczne i delikatne dźwięki wykonane z finezją i orkiestrowym rozmachem, zupełnie nie zauważamy, jak następują kolejne utwory.

Po tej prezentacji zabrzmiał Ice, przez długi czas mój ulubiony utwór Camel. Co prawda pochodzi on z niezbyt wybitnego albumu, będącego kompromisem wobec naciskającej na przeboje singlowe wytwórni, ale jest on chlubnym wyjątkiem na "I Can See Your House From Here".

I znów dłuższy fragment muzyczny. Kolejny koncept album w historii grupy. "Nude" opowiada o losach japońskiego żołnierza, którego koleje losu rzuciły na jedną z polinezyjskich wysp podczas drugiej wojny światowej. Przebywając tam przeszło trzydzieści lat, cały czas sądził, że wojna wciąż trwa. Gdy w końcu został odnaleziony i wrócił do domu, nie mógł się już przystosować do nowego życia.

W drugiej części koncertu można było usłyszeć przede wszystkim nowy materiał Camel z dwóch studyjnych płyt, które ujrzały światło dzienne już w latach 90. Mowa tu o "Dust and Dreams" i "Harbour of Tears".

"Dust and Dreams" powstały w wyniku inspiracji powieścią "Grona Gniewu" Johna Steibecka. Album ten powstał po siedmioletniej przerwie w działalności zespołu, kiedy niemalże wszyscy spisali Camel na straty. Jest to właściwie jednoosobowy projekt Andy'ego, który w całości skomponował muzykę i napisał teksty. Muzyka wypełniająca "Dust and Dreams" wielu dawnych fanów Camel rozczarowała. Miała znacznie bardziej kontemplacyjny charakter, przez co wielu wydawała się po prostu nudnymi dłużyznami. Szczerze mówiąc i ja przez długi czas należałem do tego grona. Do dziś, gdy chcę posłuchać tego albumu, muszę się na nim całkowicie skupić, by w pełni odebrać jego głębie. Taką możliwość miałem jednakże na koncercie.

Teraz "Harbour of Tears". Opowieść o irlandzkich emigrantach, którzy mieli już nigdy nie zobaczyć swojego rodzinnego kraju. Tytułowy Port Łez to Zatoka Cobh, ostatnie miejsce, które widzieli odpływając. Album ten wyróżnia się sporymi wpływami ludowej muzyki irlandzkiej. Wypływa to z faktu niedawnego odkrycia Andy'ego Latimera. Otóż, kiedy parę lat temu zainteresował się on historią jego przodków, okazało się, iż jego rodzinne korzenie sięgają właśnie do tego zielonego kraju. Zainspirowany tym faktem stworzył opowieść, która wypełniła "Horbour of Tears". Wedle wielu największe osiągnięcie Camel.

Zanim jednak zabrzmiały jakiekolwiek dźwięki z tego longplaya Colin Bass, wokalista i basista, swoją zapowiedzią spowodował burzę oklasków. Okazało się, że początkowy fragment wokalny a' capella i solo na flecie wykonają dwie członkinie polskiego młodego zespołu art rockowego Quidam.

Na bis Latimer z przyjaciółmi wykonał najsłynniejszy utwór Camel Lady Fantasy z wyjątkowo ekspresyjną solówką na klawiszach oraz Never Let Go pochodzący z debiutanckiego longplaya Wielbłąda.

Na pewno pominąłem parę utworów w tym opisie. Możliwe też, że te, które wymieniłem zamieniłem kolejnością. Ale chyba nie to jest najważniejsze. Któż starałby się notować w pamięci takie szczegóły, podczas uczestnictwa w tak mistycznym spektaklu jakim są koncerty Camel.

Według zapowiedzi Latimera jest to ostatnia trasa koncertowa tego zespołu. Trudno jednak uwierzyć, że zdecyduje się on na tak dziwny krok. Miał przecież okazję się przekonać, że popularność Camel, mimo że nie tak wielka jak np. Michaela Jacksona, wciąż trwa i ma szansę przetrwać o wiele dłużej niż wiele innych "sław jednego sezonu".

Bartek Bartosiński