Trudno być obiektywnym obserwatorem czasów, w których się żyje. Jednak jeśli ocenie poddać miałbym dzisiejszą muzykę, w tej materii nie mam żadnej wątpliwości: jest marnie. Artyści zaniechali poszukiwań, ograniczając się zazwyczaj do mało twórczego wykorzystywania coraz to nowszych zdobyczy elektroniki. Co prawda, od czasu do czasu, pojawi się ktoś, kto owe "wodotryski" potrafi wykorzystać z głową, ale jest to raczej margines. Coś "na ślinkę" wygłodniałym niedobitkom (czy aby niedobitkom?) słuchaczy ambitnej muzyki. Zazwyczaj jednak muzycy wychodzą z założenia, iż nic nowego nie da się wymyślić i ograniczają się do powielania ogólnie przyjętych, sprawdzonych (czytaj: bezpiecznych) schematów.
A jak było dawniej? Czy nikt już nie pamięta, co działo się w muzyce ćwierćwiecze temu? Artyści wówczas wciąż poszukiwali nowych środków i form wyrazu, bez przerwy czymś zaskakując swoich słuchaczy. Nie jestem osamotniony w opinii, iż TAMTA muzyka była wielka.
Pozwolę więc sobie odgrzać jeden z fragmentów "dawnej, zapomnianej epoki", licząc na to, iż są wśród nas jeszcze oddani jej duchowi.
Obiektem moich poniższych "dywagacji" będzie opera rockowa. Plasująca się w okolicach koncept albumu czy suity, była jednak zjawiskiem stosunkowo rzadkim, nawet jak na ówczesne warunki. Niewiele grup decydowało się na nagranie dzieła tego pokroju. Z nie wymienionych poniżej na pewno wielkie zasługi ma zespół The Kinks, który przez całe lata siedemdziesiąte stworzył wiele dzieł zasługujących na miano rockowych oper. Ja jednak ograniczyłem się do opisu jedynie trzech oper rockowych kierując się w swoim wyborze kryterium różnorodności.
"Tommy" to
jedna z pierwszych rockowych oper. Powstała w 1969 r., jednakże już trzy
lata wcześniej Pete Townshend odtworzył taśmę z utworem Gratis Animatis
ówczesnemu menażerowi The Who Kitowi Lambertowi. Głównym motywem tej
10-minutowej arii były słowa tytułowe śpiewane bez końca. Wysłuchanie tego
fragmentu spowodowało ogólną wesołość wśród obecnych. Wtedy ktoś powiedział
poważnie: To jest rock opera. Tym razem wybuch śmiechu nie ominął
nikogo. Nagle Lambert spoważniał i rzekł: Teraz to jest idea.
Kim Lambert, syn kompozytora muzyki klasycznej, zachęcał Townshenda wszystkimi sposobami, by rozwinął swój pomysł. W końcu przekonał go, ostatecznie zostając producentem albumu.
Historia przedstawiona na "Tommy" została zainspirowana odrzuceniem przez Townshenda narkotyków psychodelicznych pod wpływem nauk hinduskiego myśliciela Meher Baby. Natchniony Townshend pracował więc nad historią, która ujmowałaby metaforycznie ideę różnych stanów świadomości. W końcu zdecydował się, by bohaterem jego opowieści został chłopiec głuchoniemy i niewidomy.
Chłopiec ten w młodości staje się świadkiem zbrodni. Wskutek doznanego wstrząsu psychicznego traci mowę, słuch i wzrok. Potem, wbrew swej ułomności, zostaje mistrzem elektrycznego bilardu, otoczonym kultem przywódcą sekty, aż w końcu traci wszystkich wielbicieli i stacza się na sam dół.
Postać głuchoniemego i niewidomego chłopca znakomicie pasowała do pokazania negatywnych zjawisk współczesności, takich jak kult gwiazd, manipulacja młodzieżą, absurdalna i obłudna religia XX wieku, oraz kryzys rodziny. Był swoistym protestem przeciw takiemu światu.
Grupie zależało by ich nowe dzieło zebrało dobre recenzje. Niestety, gdy surowa wersja fragmentu albumu została odtworzona wpływowemu dziennikarzowi muzycznemu Nicowi Cohnowi, jego reakcja była raczej chłodna. Tymczasem grupa desperacko potrzebowała jego przychylnej opinii. Reakcja Townshenda była natychmiastowa. Wiedząc, że Cohn jest wielkim fanem bilardu, nie omiszkał napomknąć mu, iż Tommy mógłby uprawiać jakiś sport, w rodzaju piłki nożnej, być może nawet... bilardu. To będzie dzieło sztuki, natychmiast odparł Cohn.
Townshend pospieszył do domu i napisał Pinball Wizard. Zmajstrowałem go i pomyślałem "O mój Boże, jakież to okropne, to najkoszmarniejszy kawałek, jaki kiedykolwiek stworzyłem" wspomina. Tymczasem napisał on jeden z największych przebojów The Who.
Kiedy "Tommy" ukazał się na rynku wzbudził wiele kontrowersji. Przedstawienie niepełnosprawnego chłopca, który jest molestowany seksualnie przez swojego wujka? Tego jeszcze nie było... BBC i różne amerykańskie stacje radiowe wpisały "Tommy'ego" na "czarną listę" i nie podejmowały jego emisji. Oczywiście nie miało to nic wspólnego z popularnością płyty wśród publiczności.
"Tommy" doczekał się wielu innych wersji. W 1972 został nagrany album
"Tommy - The London Symphony Orchestra and
Chamber Choir with Solo Guests", w którym, w odróżnieniu od oryginału,
każdą rolę śpiewał inny wokalista. Oprócz członków zespołu wystąpili tu
m.in. Ringo Starr, Rod Steward, Steve Winwood i Richi Havens. W rok później
"Tommy" został wystawiony na scenie londyńskiego teatru Rainbow, a w 1975
roku został sfilmowany przez Kena Russella z udziałem Daltreya, Moona i
Townshenda, a także m.in. Tiny Turner, Eltona Johna, Erica Claptona, Athrura
Browna, Olivera Reeda i Jacka Nicholsona. Ścieżkę dźwiękową do tego filmu
wydano na oddzielnej płycie "Tommy - The Original Soundtrack".
Rock opera "Tommy" zmieniła diametralnie wizerunek The Who. Z "singlowej" grupa przeobraziła się w "albumową" z całym prestiżem, który grupom tej kategorii był dany. Ale to jeszcze nie koniec zmian. Townshend awansował z twórcy piosenek na kompozytora. Występy The Who stały się rockowym teatrem, a Roger Daltrey zdobył miano charyzmatycznego frontmana. Z obnażoną klatką piersiową, frędzlowatą kurtką i złotymi lokami, Daltrey stał się pełnym mocy rockowym zwierzęciem.
Rock operę
"Jesus Christ Superstar" stworzyli dwaj artyści na co dzień zajmujący się
dziełami przeznaczonymi na deski teatru: tekściarz Tim Rice i kompozytor
Andrew Lloyd Webber.
Po zakończeniu pracy nad musicalem "Joseph", Rice i Webber nie rozpoczynali pracy nad następną produkcją. Dzięki zainteresowaniu "Josephem" podpisali oni trzyletni kontrakt. Tim powiedział wtedy, iż zawsze pragnął stworzyć rzecz o Judaszu i teraz jest ku temu najlepsza okazja. Od razu po podpisaniu kontraktu Tim i Andrew napisali utwór "Superstar" wydany następnie na singlu przez MCA, najpierw w Anglii, a następnie w Stanach Zjednoczonych.
Sukces singla (pomimo zakazu jego odtwarzania w wielu stacjach radiowych) skłonił MCA do zrealizowania projektu w szerszym wymiarze. W efekcie zaplanowano dwupłytowy album.
Koszty produkcji nawet jak na koncept album były kolosalne - 65 000 dolarów. Również jego nagranie zajęło o wiele więcej niż oczekiwano, bo aż 5 miesięcy (od marca do lipca 1970). Murray Head zaśpiewał partię Judasza, Ian Gillian z Deep Purple został Jezusem , Yvonne Elliman Marią Magdaleną, a Barry Dennen Pontiuszem Piłatem. Odbyło się 60 sesji, w których udział wzięło 85 osobowa orkiestra symfoniczna, 6 muzyków rockowych, 11 wokalistów "pierwszoplanowych", 16 śpiewających w tzw. chórkach, oraz trzy profesjonalne chóry. Do nagrania płyty został również użyty moog, a jeden z fragmentów albumu pochodzi z organów kościelnych.
Pierwsza oficjalna, acz cicha odsłona albumu nastąpiła w Londynie. Następnie, parę tygodni później w Nowym Jorku, tym razem z wielką pompą. Potem, ze względu na zapotrzebowanie masmediów, podobne ceremonie odbyły się w Los Angeles, Toronto, Chicago, Dallas i Atlancie. Nagle ci dwaj Brytyjczycy stali się sławni! "Jesus Christ Superstar" został najlepiej sprzedającym się albumem 1971 roku w Stanach Zjednoczonych.
Po części muzycznej przyszedł czas na show sceniczne. Jako, że dzieło odniosło o wiele większy sukces w Ameryce niż w Wielkiej Brytanii, właśnie Nowy Kontynent wybrano na premierę rock opery. Serię przedstawień otworzono na scenie Civic Arena w Pittsburgu 12 Lipca 1971.
Wersja kinowa "Jesus Christ Superstar" ukazała się w sierpniu 1973, kiedy zamieszanie wokół kontrowersyjnego ujęcia Jezusa jako gwiazdy już zamierało. Czarnoskóry Carl Anderson grał Judasza, Ted Neeley Jezusa, a Yvonne Elliman i Barry Dennen po raz kolejny wcielili się w rolę Marii i Piłata. Film został nakręcony w Izraelu i stanowił kombinację znanych motywów biblijnych z elementami świata współczesnego, jak na przykład czołgów, odrzutowców, czy karabinów maszynowych...
O czym jest właściwie "Jesus Christ Superstar"? Dzieło to opowiada o ostatnich siedmiu dniach życia Chrystusa. Judasz, który początkowo nie chce wcale zdradzić Jezusa, czyni to jednak, ponieważ wydaje mu się, że droga, jaką prowadzi wiernych Jezus, zmierza ku samodestrukcji. Nie mogąc ze świadomością winy, Judasz popełnia samobójstwo.
Tim Rice i Andrew Lloyd Webber nigdy nie zamierzali stworzyć kreacji Jezusa Chrystusa w kontekście religijnym, ale opowiedzieć jego historię w zupełnie innym świetle. Judasz jest Apostołem świadomym tego co się rozgrywa. Poprzez Heaven On Their Minds wyjaśnia on swoje stanowisko - podziwia Jezusa, ale obawia się, że Jezus posuwa się za daleko i wszystkich ich - jego wyznawców- doprowadzi do śmierci. Geniusz tego dzieła polega na przedstawieniu dwóch bohaterów w ujęciu bardzo ludzkim, w sytuacji, która jest poza ich kontrolą. Rozdającym karty jest Bóg, który wie wszystko, jeszcze zanim nastąpi, zostawiając Jezusa i Judasza snujących swoje plany.
"Jesus Christ Superstar" odniósł wielki sukces komercyjny i wciąż wpływa na wyobraźnie współczesnych, czego dowodem są liczne adaptacje zarówno sceniczne, jak i muzyczne.
Rok
1974 był szczególną datą dla muzyki rockowej. Jak żaden inny obfitował
w dzieła, które przeszły do panteonu gatunku. Z drugiej jednak strony publiczność
była już znudzona ambitnymi produkcjami, które z czasem zaczęły być tworzone
tylko ze względu na ich popularność przedstawiając mierną wartość artystyczną.
W związku z tym krytyka dość agresywnie zaczęła reagować na tego typu projekty
gustując raczej się w prostocie przekazu. "The Lamb Lies Down on Bradway"
na pewno do takich nie należał. Poza tym był przecież rock operą. Dlatego
też krytyka nie pozostawiła na nim suchej nitki. Tylko nieliczni dziennikarze
muzycznie łaskawi byli zwrócić uwagę na pewne cechy, które czyniły z tego
albumu dzieło ponad tamte czasy.
Na dwa lata przed rewolucją punkową Peter Gabriel wykreował postać do złudzenia przypominającą przedstawiciela tej subkultury. Rael, główny bohater płyty, jak twierdzą niektórzy, był efektem przeczucia Gabriela nadchodzących zmian, pewnego rodzaju protoplastą punka! Ten młody Portorykańczyk jest przecież także zbuntowanym młodym człowiekiem snującym się po nieprzyjaznym mu mieście (w tym wypadku Nowym Jorku). Jednak już na samym początku trafia on do krainy marzeń sennych i tam na dobre rozpoczyna się jego przygoda, której przebieg śledzimy do samego końca albumu. Po drodze trafia do krainy pantoflarzy, zostaje złapany w szpony Kokonu Bęcwalstwa, przeżywa nieudaną przygodę miłosną itd. itd.
Repertuar na tę płytę powstawał w dość dziwny sposób. Po raz pierwszy grupa nie pracowała razem. Phil Collins, Tony Banks, Mike Rutherford i Steve Hackett wspólnie komponowali muzykę, podczas gdy Gabriel samotnie tworzył libretto do przyszłej rock opery. Teksty na płytę były kwestią sporną. Peter uparł się bowiem, że całość napisze sam. Miał swoją własną wizję tego, co miało powstać i nikogo nie chciał dopuścić do ingerencji w nią. Tymczasem reszta zespołu, szczególnie Rutherford i Banks, również chcieli uczestniczyć w tworzeniu tekstów. Nawet co do tematu nie było zgody wśród członków zespołu. Mike'owi bardzo zależało, by ten album opierał się na książce Antoine'a de Saint-Exupry'ego "Mały Książe". Gabriel jednak w końcu dopiął swego - koledzy dali mu całkowitą swobodę w pisaniu tekstów. Niestety decyzja ta nie okazała się najtrafniejsza z punktu widzenia jasności przekazu. Pełna niedomówień treść dzieła była niezwykle powikłana. Do tego stopnia, że Peter musiał napisać rodzaj wyjaśnienia do tego, co znalazło się na płycie. Z drugiej jednak strony takie pogmatwanie dawało niezwykłą swobodę interpretacji, dzięki czemu jest to album Genesis, który do dziś wzbudza najwięcej dyskusji i otoczony jest legendą, jak żaden inny album tej grupy.
Album trafił do sklepów pod koniec listopada 1974 roku i nie udało mu się zagrozić pozycji poprzedniego dokonania "Selling England by the Pound". W dużej części winę za taki stan rzeczy ponosili krytycy, którzy ignorując zupełnie zawartość dzieła wylewali na nie kubły pomyj. Cóż... dobre lata tak ambitnych dzieł należały już do przeszłości.
Jak przedstawia się muzyczna zawartość "The Lamb..."? Po pierwsze, żeby w pełni odebrać wszystkie walory tego albumu należy słuchać go w całości. Oddzielnie poszczególne utwory wypadają już bardziej blado. Bronią się In The Cage, Back in NYC oraz Coutning Out Time i The Lamia.
Frapuje szczególnie The Waiting Room, przy którego tworzeniu chłopcom z Genesis przyświecała tylko jedna idea: koszmarny początek, z którego stopniowo wyłania się miła melodia. Współtwórcą tej kompozycji był Brian Eno, który, jako że świetnie opanował, raczkujące wówczas, syntezatory, był niezwykle pomocny we wzbogacaniu brzmienia Genesis.
W całości album nie był już tak doszlifowany jak poprzednie dokonania grupy. Utwory brzmiały dużo oszczędniej i surowiej, a przez to nowocześniej. Klimat ten znakomicie oddaje okładka płyty przestawiająca czarno - białe fotografie. Jak wiemy często właśnie taki sposób kreacji daje najlepsze efekty. Wówczas odbiorca bardziej zwraca uwagę na obiekt zdjęcia, mniej natomiast na nieważne szczegóły. W wypadku "Baranka" sprawdza się to w stu procentach.
"The Lamb Lies Down on Broadway" był ostatnim albumem nagranym z Peterem Gabrielem. Już w trakcie trasy koncertowej było pewne, że opuści on szeregi Genesis. Wiadomości tej zdecydowano się jednak nie podawać do wiadomości publicznej, ze względu na dobro grupy.
Film do tej rockowej opery nigdy nie powstał, mimo starań Gabriela. Po prostu album odniósł zbyt skromny sukces komercyjny...
Innymi słowy późniejsze wersje kompaktowe, pozbawione szumów, trzasków i z oczyszczonym dźwiękiem.
Niestety nie wiem jak jest w przypadku "Jesus Christ Superstar".
Natomiast album ten wydawany był wielokrotnie w innych wykonaniach. Istnieje nawet wersja węgierska pod tytułem "Jezus Krisztus Szupersztar". Jest to oczywiście pełna adaptacja, w całości wykonana przez Węgrów (zaśpiewana i zagrana).
Najciekawszą historię wersji kompaktowej ma "Tommy" The Who.
Pod koniec miksowania nowego materiału w Nowym Jorku w 1969 roku, po tym, jak pierwszy winylowy krążek był wytłoczony, Lambert oświadczył, że "Tommy" to dzieło sztuki i... zniszczył oryginalne taśmy matki, poprzez demonstracyjne spalenie. Dlatego też wersje kompaktowe sprzed 1988 roku, zdaniem wielu fanów, brzmią gorzej od oryginalnej winylowej wersji. Dopiero później, dzięki rozwojowi technik remasteringu płyta doczekała się przyzwoitej wersji kompaktowej, do tego wydanej na jednym krążku.
"The Lamb Lies Down on Broadway" ukazał się na kompakcie w 1986 roku i jak wszystkie inne reedycje Genesis wyróżniał się fatalną, w porównaniu z oryginałem, szatą graficzną. Dopiero wersja z 1994 roku posiada pełną, oryginalną okładkę i do tego jest, jak głosi naklejka na opakowaniu, "definitywnie zremasterowana". W istocie, w porównaniu z poprzednią wersją kompaktową brzmi o wiele lepiej.
Tak właśnie w dużym skrócie przedstawia się historia opery rockowej. Trudno na jej podstawie nie przyznać racji pesymistom upatrującym w naszej dekadzie kompletny upadek sztuki muzycznej. Dlaczego dziś nikt nie jest w stanie stworzyć czegoś tak frapującego? Cóż, nie pozostaje nam nic innego, jak zagłębić się w przeszłości i wciąż na nowo odkrywać nieskończoną moc starej dobrej Muzyki.
Bartek Bartosiński