I festiwal

Muzyka z Mózgu



17-26 czerwiec 2000
Bydgoszcz
http://www.mozg.art.pl



mozna bylo posluchac:

SYLVIE COURVOISIER & IKUE MORI (Szwajcaria/Japonia)
TOMASZ PAWLICKI - solo (Polska)
OKI KANO (Japonia)
STEVE BUCHANNAN (USA)
PLASTIC BAG (Polska)
YVONNE TROXLER / MATTHEW GOLD(Szwajcaria/USA)
STUCKONCEILING & Irgens Moller (Polska/Dania)
JON ROSE (Australia) "Techno mit Störungen"
TOMASZ GWINCINSKI "Outdoor Games" (Polska)
PIERNIK & JANICKI (Polska)
FRED FRITH (Anglia) solo
YVONNE TROXLER (Szwajcaria)
4 SYFON (Polska)
MAESTRO TRYTONY (Polska)
SOMETHING LIKE ELVIS (Polska)
ECSTASY PROJECT (Polska)
SCIANKA (Polska)

sobota, 17.06

Minusy: dymišce zwierzęta (za pięc minut wypalš sobie rozum do cna) i goršc, duchota.

Zaczęło się od polskiego Anty-Filidora, bo każdej zagranicznej Pani odpowiadał polski Pan, a każdej Paninej zagranicznej zabawce odpowiadała zabawka polska. Toteż Gwincińskiemu na perkusji odpowiadała Ikue Mori z komputerem, a Sylviiii odpowiadał Pawlicki z syntezatorem i organami.

Zaczęło się (od Panów) obiecujšco. Gwinciński usiadł sobie (chyba na ziemi) za perkusjš i głowę złożył na stołeczku, a Pawlicki zaczšł opowieœć: "Obsługujemy maszyny. Wymieniamy im podpaski i tłoki." Z poczštku wydawało się, że cały występ bedzie takim "słuchowiskiem radiowym" z plamiastymi, pejzażowymi horyzontami z syntezatorowych dŸwięków. I było miło. Pawlicki sympatycznie pogrywał na wtyczkach i kabelkach (pomyœlałem sobie, że to może te maszyny), a tu sie nagle okazało, że kabel od syntezatora zwyczajnie nie łšczył :( i potrzebny był aż Pan z obsługi. A dŸwieki były miłe dla ucha, co by nie powiedzieć. Pawlicki chyba zniecierpliwony tym zaprzaństwem kabelkowo-syntezatorowym zasiadł do małego fortepianu, który stał w tyle sceny i zaczšł postukiwac na czystych dŸwiękach. W międzyczasie Gwinciński zabrał się za perkusję i na duszy naprawdę zrobiło się ciepło. Były to chyba najlepsze momenty polskiego duetu. Pawlicki trzymany w ryzach przez fortepian musiał uderzać czysto w klawisze i grać w miarę do rzeczy. Gwincinski grał łagodnie, ciepło, nadawał całoœci strukturę, a fortepian snuł opowieœci.

Niestety póŸniej się zepsuło. Gwinciński bez zarzutu, ale Pawlickiego trochę poniosło i sympatyczne plamiste granie na elektronice zamienił w losowanie dużego lotka, do którego co jakis czas dodawał ten sam urywek o maszynach. I zrobiło się męczšco. Raz losowanie zmieniło się w jakiœ rytmiczny marsz syntezatora i perkusji, ale generalnie miało sie wrażenie, że Pana porywa mocno, tylko pomysłu trochę brakuje - chwilami jak coœ nie wyszło (technicznie - coœ w rodzaju "palec Ÿle trafił" itp.), to Pan próbował to zatuszować grajšc tak dalej i wychodził chaos. Ogólnie dobrze i doœć miło, ale nużšco. Wrażenie byłoby dużo lepsze, gdyby Pawlicki chwycił swój temperament bardziej w karby. Gdyby mu się to udało i zagrał całoœć tak, jak te lepsze i najlepsze fragmenty (przy Gwincińskim bez zmian), to byłoby œwietnie.

PóŸniej była przerwa.

W przerwie mało nie zderzyłem się z Ikue Mori - zabrakło może ze dwóch centymetrów (wychodziłem z sali w tej samej chwili kiedy ona do niej wchodziła).

Najpierw był Pan, Japończyk - wyszedł i zaczšł mówić po japońsku jakby występ odbywał się w jakimœ Tokio co najmniej. Oczywiœcie wszyscy wszystko rozumieli, więc jakiœ Pan z obsługi powiedział w innym powszechnie znanym narzeczu "Construction in process", na co Pan Japończyk odparł, że tego jeszcze po japońsku powiedzieć nie potrafi. I zaczał po angielsku, ale jakoœ tak się jškał (coœ tam o energii i przekazie energii chyba mówił) i zaczšł się cały trzšœć jakby podłšczony do pršdu. A na końcu to prawie jakieœ Tai Chi, machnšł gdzieœ jakoœ rękami, skręcił się cały, boczkiem, boczkiem i... tyle go widzieli.

Sylvie dosiadła niedużego fortepianu, I.Mori za to z notebookiem, czymœ tam jeszcze pod lewš rękš i pedałem u nogi. Zaczęło się od razu i aż do końca dużo dŸwięku, cała przestrzeń wypełniona aż z nadmiarem. To, co grała Mori bardzo przypominało utwory z jej solowej płyty "The garden" cięte jednak (pedałem) w rytm tego, co wydobywało się z fortepianu. Nałożyły się tym sposobem przynajmniej dwie rytmiki: ta wewnętrzna, notebookowa i zewnetrzna, fortepianowa wepchnięta na niš. Pierwsza grała sobie tak jak w "Ogrodzie" (różne brzmienia, różnie sobie plumkajšce), druga polegała na regularnym, hm..., powiem to tak - włšczaniu i wyłšczaniu tego, co unosiło się z notebooka metodš wah wah. (Trochę tak jakby złoœliwy dzieciak zaczšł nagle bawić się gałkš głoœnoœci podczas słuchania płyty.) Sylvie z kolei wyglšdała na osobę, która nie przejmuje się nadmiernie otoczeniem (poza odgarnianiem opadajšcych jej wcišż na czoło włosów), grała mocno, namiętnie, z zapałem, niemal wcišgnięta do ostaniej kropli krwi. Była to burza dŸwięków wywoływana przez szybkie uderzanie w klawisze takie, że dŸwięk stał w powietrzu pełen, głoœny i niezwykle nasycony. I w tym szalejšcym oceanie (to najlepsza metafora, o niebo lepsza od burzy), gdzieœ tam sobie na dnie wędrowała sobie melodia taka czy inna, porywajšca, ale trudna do okreœlenia. Coœ jak cień melodii rzucany przez dŸwięki zbyt silne, by dało się je utrzymać w ryzach melodii. Od czasu do czasu Sylvie zmieniała brzmienie preparujšc fortepian lub odczyniajšc preparację. Wtedy klekoty z pudła składały się ze stukotami z pudełeczka.

Lecz dziwnie się składały. Wyglšdało jakby trochę jedna przeciw drugiej grała, a nie jedna z drugš, ramie w ramię pod pachš. Notebook potrafił przyładować, tak, że bas to i w żołšdku się poczuło. Fortepianem z notebookiem walczyły o prymat, ale żadne nie ustępowało.

Byłem tym doœć zmęczony. Sylvie grała œlicznie. Mori bez pudła (bez dwóch zdań), ale razem jakby sobie przeszkadzały, jakby zabierały sobie nawzajem przestrzeń życiowš, tak, że ani fortepian, ani notebook nie mogły złapać powietrza, odetchnšć. Z tego zmagania wyszedłem pognieciony i wygrdulony (jak psu z gardła), zachwyciłbym się solowym koncertem Courvoisier i takoż solowym popisem Mori, ale razem trochę za dużo było tego miodu na jednš biednš głowę. Œlicznie było, ale też zbyt gęsto, porywajšco, ale i ostudzajšco, pochłaniajšco a zarazem otępiajšco.

Krzysztof Abriszewski

piatek, 23.06

Najpierw byl Jon Rose, z mozgowa orkiestra. dwie gitary, dwa basy, kontrabas, trabka, flet, saksofon, dwa zestawy perkusyjne, perkusjonalia, tuba (tu oczywiscie Zdzislaw Piernik), dwa glosy zenskie, skrzypce, wiolonczela (chyba ;)... razem chyba 20 muzykow bardziej lub mniej znanych, zwiazanych jakos tam z Mozgiem. No i Jon Rose - dyrygent, glowny wykonawca kompozycji, do tego oblsugiwal jakis sampler z generatorem roznych brzmien, sterowanym dwoma manipulatorami na kablach (na ktorych koncach byla umieszczona sztuczna reka i zmyczek) - sluzyly do dyrygowania, do sterowania wytwarzanymi brzmieniami a nawet do przeganiania ze sceny kamerzysty. I oczywiscie Rose gral tez na skrzypcach, ale jedynie przez moment.

Tak okazalej orkiestry Rose uzyl jako zywego samplera - mial przygotowane kartki, przy pomocy ktorych pokazywal poszczegolnym muzykom co maja grac (chyba cos na wzor "play games" Zorna), dyrygowal nimi w dosc osobliwy (ale chyba bardzo skuteczny, bo wykonanie kompozycji bylo rewelacyjne) sposob - czasem zmuzykami rozmawial, pokazywal jak maja grac, czesto ruchami calego ciala okreslal, co by chcial uslyszec. Wreszcie uzywal swojego samplera (czy innego elektronicznego pudelka), z ktorego wydobywal czasem troche szumow, czasem konkretne brzmienia i przy ich pomocy prowadzil dialog z muzykami i ich dzwiekami. Najwiecej takowych bylo z Piernikiem, co bardzo wdziecznie wygladalo - dwoch szpakowatych panow siedzialo naprzeciwko siebie, jeden wyginal sie z wielgasna tuba, drugi wymachiwal gumowa reka, a wszywtko przeradzalo sie w coraz dziwniejsze dzwieki.

Niewiele bylo momentow, w ktorych wszyscy grali naraz. Rose dosc oszczednie wykorzystywal poszczegolnych muzykow i ich instrumenty, wlasnie tak gdyby skladal kompozycje z gotowych sampli, ktore nie powinny sie nakladac na siebie. Chociaz z drugiej strony byla to kompozycja, wszystko byla na swoim miejscu, brak bylo "czkawki" charakteryzujacej wiele projektow samplerowych niezbyt wprawnych tworcow, gdzie kolejne wstawiane fragmenty wyraznie roznia sie od pozostalych, przypominajac raczej dziecieca wydzieranke, nieporadny kolaz. Bardzo trudno mi o tej kompozycji pisac - nie potrafie jeszcze tak sie skupic na takiej muzyce, zeby za pierwszym razem objac ja cala, by po pierwszym przesluchaniu miec w glowie jej caly obraz, pojac jej wszystkie smaczki, fragmenty. Trzeba mi jeszcze duzo wprawy w sluchaniu tak zlozonej muzyki. Bardzo wiele sie tam dzialo - byly i ciete pasaze smykow jak u Nymana czy Reicha, i damskie wokalizy z technikami znanymi z plyt Meredith Monk, i troche free-jazzowych pochodow na saksofon, gotare czy bass, byly najrozniejsze brzmienia, szmuy z samplera Rose'a czy gitar, w wielu miejscach powyginane motywy perkusyjne, czasami przechodzace w proste, bujajace rytmy, wreszcie wspomniane dialogi z tuba. Kazdy instrument czasem gral solo, czasem tworzyly dosc osobliwe duety, tercety i innoilosciowe wspolbrzmienia. Kameralistyka, muzyka szumow, wreszcie jakie elementy iimprowizacji, free. Cala masa niezyklcyh pomyslow aranzacyjnych, kompozycyjnych. Do tego, przynajmniej tak mi sie wydaje, kazdy wykonawca mial spore pole dla improwizacji, ale nie byly to jakies sztampowe solowki, popisy bez lady i skladu, dla samego grania. Tutaj kazdy sie uzupelnial, Rose jedynie pilnowal, byto sie nie porozlazilo.

Do tego ogromna radosc muzykow i dyrygujacego z wykonywania tej muzyki, z czynionych interakcji dzwiekowych, ze stopniowego budowania kompozycji i wypelniania przez nia otoczenia. Wreszcie sama muzyka byla przepelniona chumorem, co jak sie okazuje jest cecha wielu dziel muzyki wspolczesnej, awangardowej czy jak kto tam woli.

Nie wiem czy jest to ktores z ostatnich dziel Rose'a, czy byl to jedynie epizod, czy moze kolejny wazny krok na jego muzycznej sciezce. Rose na wielu swych plytach korzystal z technik samplingowych, laczyl w kompozycjach wiele motywow, pomyslow z czesto roznych biegonow muzycznych. Tutaj bylo slychac, ze te sztuke opanowal perfekcyjnie. Z drugiej strony byl to niezwykly przyklad tego, ze jakies podzialy na kompozytorow i wykonawcow, zarzucanie muzyce wspolczesnej, ze oddziela kopozycje i jej wykonanie staja sie troche nieaktualne. Tutaj mielismy przyklad, jak wszyscy - i tworca, i wykonawcy wspoltworzyli dzielo, jak z jednej strony Rose ze swoim niebywalym doswiadczeniem potrafil poprowadzic instrumentalistow w bardzo rozne rejony dzwiekowe, wskazac im droge, z drugiej strony oni sami wlozyli w to wiele serca i zaangazowania, umiejetnosci i talentu, tak ze wspolnie wyszlo im dzielo niebywale, w formie i tresci, dzielo ich wspolne.

Mysle, ze jest to przyklad kierunku, ktory powoli zaczyna sie krystalizowac z dwoch trendow wspolczesnej nam muzyki. Z jednej strony mamy do czynienia z poteznym rozwojem muzyki samplerowej, kolazowej, muzyki skladanej z gotowych fragmentow poddawanych wiekszej lub mniejsze przerobce, obrobce. Sztuka skladania, ukladania, laczenia i to na czesto odmienne sposoby - pladrofonicy, rozne plyty z podworka Yoshihidy i Ground Zero, David Shea, sam Rose, filmworksy Zorna (chociaz wszystko jest tam nagrywane od zera, to elektryzm i szybkosc zmian tej muzyki jest wspolna z produkcjami samplerowymi) i wiele innych plyt zwiazancyh z ta scena. Na podworku tanecznym mamy cala mase projektow z Ninja Tune i im podobnych, cala scena okrzyknieta nazwa turtablismu. Z drugiej strony muzyka improwizowana, przez jednych technicznie doprowadzona do ekstremum mozliwosci wykonawczych ;) (znowu Zorn i szeregi jego wspolpracownikow), przez innych ciagle eskplorowana pod wzgledem mozliwosci przekazywania emocji, roznych nastrojow. Jednak koncepcyjnie to rozdzial zamkniety, zreszta o tym bardzo ladnie napisal kolega Iwicki w piatkowej Gazecie Wyborczej.

Te dwa podejscia do tworzenia probowal laczyc juz jakis czas temu Zorn w swoich "game pieces", czego znakomitym przykladem sa Cobry, z takim czyms mielismy do czyneinia podczaspiatkowego koncertu Rose'a i reszty muzykow. Kompozytor dostarcza ogolny zarys kompozycji, muzyky ja wykonujacy biora udzial we wspoltworzeniu jej, nad czaloscia czuwa dyrygent, jednoczesnie ciagle majac wplyw na postac rozwijajaego sie utworu. Zapewne takie wykonania juz istnialy dawno, zreszta to na pewno forma gry zespolowej, tutaj jednak nastapil podzial pewnych rol. I co najwazniejsze akurat w przypadku Rose'a dalo to porywajacy efekt.

.. Acha - kompozycja nosila tytul "Techno mit Storungen" :))

sobota, 24.06

To mial byc - i byl - wielki dzien. Pierwszy raz mialem uslyszaec Fritha na zywo. Jak gral pierwswzy raz w Polsce, to w ogole nie wiedzialem, ze istanieje taka rozrywka, jak chodzenie na koncerty. Za drugim razem jeszcze Fritha nie znalem. A za trzecim razem rozne okolicznosci spowodowaly, ze nie pojechalem. Jedna z owych okolicznosci bylo przekonanie, ze pewnie bedzie to nieco nudnawy koncert, ze wyjdzie pan z gitara i bedzie straszyl. Cale szczescie do czterech razy sztuka :)

Okazalo sie, ze bardzo sie mylilem, nawet po zeszlorocznym koncercie Fritha tak nie do konca wierzylem zachwytom moich znjaomych. Slyszalem juz pare koncertow, na ktorych gitarzysci uzywali roznych dziwnych, niekonwencjinalnych technik gry na, traktowali gitary czym sie dalo, ale poza efekciarstwem niweiele z tego wynikalo, a i brzmienie ich instrumentow tez niewiele odbiegalo od normalnego. Taki cyrk i tyle. Co prawda znalem Fritha z paru plyt, na ktorych gral tylko na gitarze i tylko bardzo eksperymentalne kompozycje, ale nie zawsze potrafilem do tej muzyki dotrzec, wejsc w nia. I z takim nastawieniem szedlem na koncert, chociaz z duzym zakrezsem tolerancji na pozytywne niespodzianki.

Na poczatku wystapil Piernik z Janickim. Tylko tuba i konrabas, czasami dzwieki z tasmy (a wlasciwie plyty), wczesniej nagrane. Na Piernik traktowal publicznosc troche jak uczniow (bo i srednia wieku byla duzo nizsza od ilosci jego lat), objasnial co bedzie grane, ze to muzyka wspolczesna, ale nie ma sie czego bac. Zagrali utwory Dobrowolskiego, Schaffera i kogos jeszcze, nazwiska nie pamietam. Nie bylo az takich wyczynow z tuboa, jakie slyszalalem i widzialem w lutym we Wroclawiu, wiecej bylo rozbudowanych, powli rozwijajacyh sie form, ktore powalaly upajac sie wspolbrzmieniem tych instrumentow. Znowu wiele pomyslow i roznych smaczkow ukrytych w tej muzyce. Utwory byly chyba dobrane tak, aby pokazac rozne pomysly pojawiajace sie w muzyce wpsolczesnej. W ogole Piernik chyba bardzo powaznie podszedl do tego festiwalu - z kazdym mlodym muzykiem grajacym podczas festiwalu rozmwaial, gratulowal wystepu. Zapewne dla Janickiego taki wspone granie z Piernikiem to tez bylo nielada wyzwanie. Kolejny raz widac, ze Pienrik to muzyk o otwartej glowie. Chyba jako jedyny ze srodowiska akademikow muzycznych przylaczyl sie do ruchu mozgowego i dopinguje tych ludzi do dalszego dziala, poszukiwania. Prawie kazdego wystepu podczas festiwalu sluchal w duzym skupieniu. Czul, ze tu cos sie dzieje :) Troche z nim rozmawialismy, okazuje sie, ze nie jego nagran na kompaktach nie ma :( , ale moze udostepni cos na cdr'ach. W ogole bardzo smiesznie bylo, jak mowil do nas "chlopcy" :)

Nastepnie wystapil Gwincinski z programem "outdoor games" - dyrygowal zespolem mlodych muzykow (perkusja, skrzypce, klarnet, pianino, cos jeszcze). Do tego puszczal troche dzwiekow z radia, ale nijak to nie pasowalo do granych kompozycji - taki popularny efekt (ktorego nawet dzien wczesniej uzyl Rose), ale tutajbyl bez sensu. Cos sie Gwincinskiemu pomieszalo. Bo i muzyka jakas nieprzekonywujaca byla, niby utwory kameralne i nawiazywaly do najlepszych tradycji tego nurtu, nawet z humorem mialo byc jak u VolApukow, ale niezbyt ciekawie wyszlo. Do tego Gwincinski podrygiwal, bujal sie i oscentacyjnie drapal po dupie. bleee.

Fritha krotko zapowiedzial Jacek Majewski, ze mistrz, ze ich (mozgowcow) tata, ze wielka postac. Frith podziekowal, wszedl na scene boso, usiadl, zaczal grac. Gitara, wzmacniacze, "guitar player tool kit", czyli palki, lancuchy, opilki, zszywacz, szmatki itd. I gitara niecodzienna, bo dodatkowy przetwornik miala przy mostku i byl on podlaczony do osobnych przetwornikow i pedalow, a te do innego wzmacniacza, tak ze Frith gral w stereo.

Glowny koncert to byla wlasciwie jedna kompozycja, a moze improwizacja. Z tym jest klopot, bo z jednej strony pojawilo sie wiele znanych watkow, czy to plyt czysto solowych, czy tez np. pare umiejetnie wplecionych zgrywek z kwartetow gitarowych. Ale jebyly to jedynie punkty wyjscia do dalszych podrozy dziwekowych rozne rejony - od cichcych szumow i ambientalnych brzmien do noisow najwyzszej klasy. Wszystko jednak tak umiejetnie polaczone, kazdekolejne brzmienie pojawialo sie jakby naturalnie, ze chyba calosc byla bardzo skrypulatnie przemyslana i zaplanowana. A moze tez to lata doswiadczen muzycznych Fritha, jego klasa jako muzyka i improwizatora stanowily o tym, ze jego gra na zywo sprawiala takie wrazenie, a w rzeczywistosci wszystko powstawalo na poczekaniu.

Stosunkowo niewiele bylo momentow, w ktorych Frith gral na gitarze w konwencjonalny sposob. Co rusz gitare kladl na kolanach poziomo, traktujac struny coraz to dziwneisjzymy sprzetami - wkladal miedzy struny paleczki od perkusji, sznurki, lancuchy, szmaty, sypal na przetworniki jakies wiorki, kladla na struny szmatke i stukal w nie palkami, robiac z gitary perkusje, podobnie ja wykorzystywal stukajac w deske gitary, gral na strunach pedzelkami, spinaczem, szmyczkiem, palkami. ALe to byly jedynie srodki. Uzyskiwane ta droga brzmienia byly niepowtarzalne, niesamowite. I co najwazniejsze - ukladaly sie w sensowna calosc, razem tworzyly misternie utkana kompozycje, Frith swobonie przechodzil do kolejnych cudactw nie tracac z uwagi rozwoju swojego dziela. Slychac bylo ze dokladnie wie, kiedy czego ma uzyc, co chce uzyskac. I wlasciwei to nie byly zadne eksperymenty - Frith wiedzial co mu da u zycie okreslonego srodka, to on nad tym wszystkim rzadzil, slychac bylo ze te techniki gry na gitarze ma opanowane do perfekcji, ze jest ich wirtuozem. To wlasnie go odroznia od szeregow mniej lub bardziej zdolnych eksperymentatorow, ktorzy jedynie probuja, zatrzymuja sie na etapie zabawy z brzmienie, chaotycznej, z ktorej niewiele wynika. U nich na eksperymentach przygoda z muzyka sie koczy, u Frith ajest to dopiero poczatek drogi, baza, napodstawie ktorej dopiero buduje swoja muzyke. Co dziwniejsze - koncertu sluchalo sie tak, jakby wszystkie brzmienia byly misternie zmiksowane w studio, a tworca spedzil nad nimi cale miesiace. A tutaj Frith wszystko robi na poczekaniu, przy pomocy paru przetwornikow, efektow i pedalow wah-wah. WIdac, ze jednak mozna obejsc sie bez najnowszych technologi nagraniowych. Mozna, a potrzebne sa na to lata praktyki. Wirtuozeria? Oczywiscie! Jedynie ten termin nie musi oznaczac oglupialego, sprawnego technicznie muzyka, ktory poza odgrywaniem zadanych nutek nic nie potrafi. Albo sam jest przytloczony swoimi umiejetnosciami i nie moze sie wyzwolic z pedu do grania coraz bardziej perfekcyjnego, czystego, szybszego, doskoalszego.

Bez przerwy Frith gral prawie dwie godziny, do tego trzy bisy - wspaniale przyjecie publicznosci, oklaski na stojaco. Widac bylo po Frithcie, ze bardzo sie przykalda do swojego wystepu i muzyki - byl zmeczony, ale zadowolony, nawet odnioslem wrazenie, ze ten wystep podobal sie tak samo jemu, jak i nam. Taka radosc z tego, ze udalo si eprzeprowadzic muzyke do konca bez potkniec, ze udalo sie cos stworzyc, cos ekscytujacego. I chyba dla takich chwil ciagle jezdzi on po calym swiecie, poznaje powstajaca wszedzie nowa muzyke, szuka jej. Bez zadnych wygod i liksusow przyjezdza do zapyzialej Polski i gra tak wspanialy koncert, dla bardzo malej publicznosci. Przy tym caly szum wokol ostatnich koncerto King Crimson i same zachowanie niejakiego Frippa to blazenada i buractwo jakich malo.

Po koncercie Frith podpisywal okladki swoich plyt, troszke rozmawial z ludzmi, nawet udalo sie zrobic pare zdjec. I zadnego gwiazdorstwa, caly czas mily i usmiechniety pan. Dokladnie tak jak to powiedzial Janicki na poczatku koncertu - "tata" :)

Z jednej strony Frith to wysmienity instrumentalista, wirtuoz gitary jakich chyba niema na swiecie, a z drugiej to genialny muzyk, umiejetnie przechodzacy pomiedzy roznymi motywami, n amiejscu ukladjacych jedyna, niepowtarzalna kompozycje z roznych srodkow i wycinkow dotychczas stworzonych utworow. Czyzby ciagle tworzyl swoja jedyna, te najlepsza kompozycje zycia, ktora ciagle ewoluuje, przeobarza sie za kazdym wzieciem gitary do reki, przeobarza sie i doskonali. Cos jakby algorytm genetyczny :)

Frith ma te przewage nad innymi tworcami, ze posiada caly bagaz doswiadczen muzycznych i umiejetnosci, ktore nabyl przez czterdziesci lat grania i tworzenia. I takich umiejetnosci nie poisada zaden mlody tworca, ktory chce tworzyc nowa muzyke. Co prawda nowoczesne techniki umozliwjaa ominiecie wielu problemow manulanych i technicznych, jednak koncert Fritha pokazal, ze wiele rzeczy prosciej mozna zagrac samemu.

Z drugiej strony ciagle poszukuje, ciagle ma otwarta glowe, ciagle jest do przodu z pomyslami, co muzykom w jego wieku zdaza sie bardzo zadko. Nie staje w miejscu, ciagle szuka. Ostatnio napary listach muzycznych pojawily sie glosy, ze obecnie Fritha juz nie stac na zbyt wiele. Ze Massacre to nic nowego (i prawda to, ale Massacra to nie wszystko), ze wiele jego ostatnich plyt rozczarowuje. ALe ow koncert pokazal, ze Frith ma sie jak najlepiej, zreszta to pokazala tez ostatnia jego plyta nagrana z Ikue Mori, Zeena Parkins i niemieckim Ensemble Modern. Muzyka wspolczesna troche na okrkiestre, teche na gitare i dziwne dzwieki (w dodatku jedna czesc kompozycji poswiecona jest Tomowi Corze). A to, ze stoi ciagle troche na uboczu, unika takiego rozglosu jak np. Zorn, daje jeszcze wiecej radoscz obcowania z jego muzyka.

Ostatni koncert Frith nie mogl doprowadzic do konca, wiadomo czemu, Teraz tez bylo troche fotografow, jednak malo ktory uzywal lampy blyskowej, niewchodzili tez Frithowi na glowe, nawet pan z kamera nie przeszkadzal zbytnio. To ladnie, ze ludzie sie czegos nauczyli. Moze to tez asluga tego, ze na festiwalu bylo duzo obcokrajowcow - co rusz slyszalo sie rozmowy w innych jezykach. W ogole dziwne, ze ow festiwal byl bardziej zauwazony przez swiat niz przez Polske. Ale to dobrze - bym nie chcial, zeby na kolejne edycje festiwalu zwalay sie tlumy jak na Warszaw Summer Jazz Days, zeby byo tym wszedzie glosne i zeby szczytem pozerstwa bylo pojawienie sie na nim. Pojawi sie wtedy buractwo i bedzie niemilo. Niech warszawka ma swoj pseudo jazz i niech sie cieszy ;)

W ogole jestem pod duzym wrazeniem tego festiwalu. Po paru mniej udanych plytach, jakie wyszly spod rak najbardziej popularnych jassowcow, okazuje sie, ze animatorzy tego ruchu dalej maja sie dobrze, ze chociaz Mazzoll i Tymon ostatnio popadli w jakies chore sytuacje, to w Mozgu daje gra sie muzyke nowa, ciekawa i niecodzienna, czego najlepszym dowodem wspolny projekt z Rosem. I tak jak przed piecioma laty tam mialy miejsca najwazniejsze wydarzenia muzyczne - koncerty zarejestrowane na plytach z cyklu na zywo w Mozgu (np. Mazzoll "a" czy "zarys matematyki niewinnej" Trytonow), tak teraz, gdy wlasciwie brak jest w Polsce festiwalu z muzyka nowa, nietypowa, gdy WSJD to porazka (wiem, rok temu bylo genialnie, ale to zasluga Zorna, ktory swoja swita obsadzil caly festiwal), w Mozgu znowu zdarzylo sie cos nowego. I jakze cieszy fakt, ze nie bylo tam tlumow, ze koncerty bylo za darmo lub pol darmo, ze najwazniejsza byla muzyka, z dala od mediow i ich szumu.

dzemik

deszczowe psy
[ główna ] [ radio ] [ musica ] [ koncerty ] [ distro ]